Jasne Krystowo oblicze,
więcej niż słońce świecące,
tyś jest moje uciszenie.
Pieśń średniowieczna
Woda święcona rozbryzgana na kościelnej posadzce.
Główną nawą przeszedł ksiądz w czerwieni, kropiąc gałązki trzymane przez wiernych, a przy okazji wszystko, co popadło. Tak zaczęła się niedziela palmowa: od słońca i przejrzystego nieba, bo był to pierwszy z cieplejszych dni wiosny, od niezdarnych ruchów starego kapłana. Krople, pieśni, góralski zaśpiew – wszystko to padło na ławki, drewniane pulpity, chusty i różańce.
„Jak Cię witał wierny lud” śpiewała się dalej, z dobrze mi znaną podhalańską egzaltacją, cierpliwie czekając aż czerwień księdza, gazdy wprawdzie krewkiego, lecz nieco już posuniętego w latach, pokuśtyka, w asyście białych jak świece ministrantów, do końca nawy. Będąc tam, niezdarnie wszedł po stopniach prezbiterium, a wreszcie zajął miejsce za krzyżem, wciąż jeszcze schowanym za fioletowym suknem. Wtedy nastała cisza.
Pamiętam kazanie z tamtego dnia. Pan Jezus to jest dobry gazda, jego trza słuchać, mówił ksiądz. Nie tych ceprów, co przychodzą nie wiadomo skąd i się chcą rządzić, a nie gazdować. Pan Jezus to jest gazda, co za owce się poświęcił, a fałszywe proroki to są zwykłe cepry. Nie wiedzą, jak się pasie owce, co by owca się cieszyła, a tylko ich nerwy biorą, jak słuchają muzyki granej dzwoneczkami, bo dzwoneczki wypędzają diabła. To już święci wiedzieli.
Dalej opowiadał o tym, że kiedyś mówiło się „szczęść Boże” na robotę, bo szanowano trud wokoło ziemi, a Maryja obok, ubrana w góralskie ozdoby, jakby kiwała głową z uznaniem; mógłbym przysiąc, że tak było.
Kiedy to było? Ze dwadzieścia lat temu, kiedy na Podhalu było jakoś inaczej, bardziej w koralach, w drewnie i w zapachu żywicy. Od tamtego czasu wiele się zmieniło (jest na przykład wyraźnie mniej wypasu owiec), ale z jakiegoś powodu z mnóstwa różnych spraw zapamiętałem zwłaszcza tamten dzień i ten szczegół: woda święcona rozbryzgana na kościelnej posadzce niczym krew Jezusa Chrystusa zostawiona na uliczkach Jerozolimy. Tutaj podobne przelanie, tyle że krystaliczne, koloru wody, nie to czerwone. A jednak przypomniało o męce. Bo pełne krwi były te czytania, mimo radośnie odświętnego nastroju niedzieli, czystego, jak uprana na święto koszula.
Pełne krwi, pełne cudowności. Wszystko wydało się w nich jakiegoś rodzaju przedstawieniem. Uczniowie odegrali swoje role, Piłat również, i Herod, i Sanhedryn. Sprawy układały się zgodnie z wcześniej przyjętym scenariuszem, choć przecież każdy decyduje. Tutaj wszystko potoczyło się jak w misterium, Piotr musiał zdradzić, łotr musiał zostać uwolniony, ale to przecież Jego Opatrzność tak wszystko poukładała, że się wydaje, jakby to była inscenizacja, i to, co miało się odegrać, odegrało się do końca. Tak ciągnął ksiądz, zmierzając do prostego wniosku, że za jedynym Pasterzem można bez myślenia, po prostu, jak owca, becząc, nie becząc, ale wiernie za nim.
I ten krzyż, zasłonięty fioletowym suknem, który wygląda na wyrastający z zimnego kamienia prezbiterium wielki krokus. Stałem tam, w tej ławce, trwając w zdumieniu, bo ponoć, jak piszą dawni mędrcy, sprawiedliwy to taki, co się zdumiewa, aż nagle przyszły do mnie gradowe chmury, te same, o których się śpiewa, „co by się nazad wróciły do nieba”, a nam tutaj nie niszczyły pól. Bo skąd wiadomo, że cokolwiek się dzieje, kiedy na sam koniec ksiądz błogosławi wszystkich w imię Ojca, i Syna, i Ducha? O co chodzi z tym przebaczeniem? Chyba o to, że życie ludzkie potrzebuje domknięcia, a domyka się przez przebaczenie?
Łaska jakby spadła na ziemię i leżała tam, zupełnie jak listki oberwane przez wiatr z trzymanych przez wiernych gałązek palmowych.
Pamiętasz, to tak, jak ze szkieletem apatozaura, przypomniała mi wtedy matka, mówiąca gdzieś w środku. Przypomniałem sobie wtedy, że dała mi taką książkę na któreś urodziny, gdy jeszcze byłem dzieckiem. Na którejś stronie opisano rekonstrukcję szkieletu wielkiego dinozaura z ogonem długim jak bicz i krótką, grubą szyją. Z początku sądzono, że ogon musi być krótki, szyja to na pewno to długie, żeby sięgać do najwyższych drzew. Tam ustawili czaszkę. Nie mogło być inaczej. Bo kto to widział zwierzę, co ma tak długi ogon i tak krótką szyję. Najwięksi naukowcy zgodnie potwierdzili. A po latach okazało się, że odwrotnie: głowa była na tym krótkim, to drugie to ogon, który odpędzał drapieżców i pomagał podnieść się na tylnych łapach, i w ten sposób mógł sięgać wierzchołków drzew.
Kilka miesięcy później na łąkach przy Czarnym Dunajcu ludzie widzieli biegającego między krowami strusia. Gdzie taki ptak na Podhalu? Pewnie komuś uciekł i zadomowił się w obcym świecie. Trzeba było dzwonić po policję, bo nigdy nie wiadomo, do jakich szkód może doprowadzić przestraszony struś.
Niezbadane są drogi. Nie przewidzisz. Jak Bóg dopuści, to i z kija wypuści, i postawi nawet strusia na Podhalu.
Po liturgii byliśmy poświęconym tłumem, który tłoczył się przy wąskim wyjściu jak gromada owiec. Dziś my, za kilka dni koszyki. Przy bramie wiatr tchnął w nas jakieś niepokalanie. Otoczyło nas światło. Najpierw raziło w oczy, a później, gdy wzrok się przyzwyczaił, na nowo odsłoniło świat. Blask nas spotkał. A było to coś więcej niż słońce świecące.
Michał Gołębiowski (ur. 1989 w Nowym Targu) – pisarz, prozaik, eseista, tłumacz, historyk literatury. Współpracuje m.in z ,,Christianitas”, ,,Arcanami”, ,,Więzią” i ,,Teologią Polityczną”. Autor książek: Niewiasta z perłą; Bezkres poranka. O teologii poetyckiej i teologiach kontrkultury; Słodka ziemia. O kulturze wyczerpania i powrotach nadprzyrodzoności. Jako eseista zajmuje się m.in. związkami wiary chrześcijańskiej z kontrkulturą i postmodernizmem. W roku 2024 ukazał się jego debiut powieściowy Dalej tylko pola. Sentymentalnie związany z rodzinnym Podhalem.