MIRAŻ PRZYWRACANEJ PRAWORZĄDNOŚĆI
Trudno jest traktować serio hasło o przywracaniu praworządności, kiedy obserwuje się naruszanie przez władze kolejnych przepisów prawa – czy to bezpośrednio, czy to pośrednio, dzięki stwierdzonym przez sprzyjających legistów „lukom prawnym”. Pojęcie praworządności zyskało wymiar wyższego dobra, które – w sposób całkowicie paradoksalny – służy „zawieszeniu” przez władzę przepisów proceduralnych lub ignorowanie konstytucyjnych prerogatyw organów państwowych, które nie podlegają jej kontroli. Owo zawieszenie nie odbywa się jednak w oparciu o jakąkolwiek podstawę prawną, jak choćby w znanym nauce o państwie modelu dyktatury komisarycznej[1], której główna idea zawiera się w konstytucyjnych przepisach o stanach nadzwyczajnych (zawieszenie części porządku prawnego w określonych okolicznościach, przez wyraźnie wskazany w ustawie zasadniczej organ, celem ocalenia konstytucyjnego porządku państwa). Przeciwnie – odbywa się w sposób rozproszony, selektywny i czysto arbitralny, a więc wymykający się znanym dotychczas praktykom, co jako pierwszy zauważył Jan Maria Rokita określając ten proceder mianem „ograniczonego stanu wyjątkowego”[2]. Towarzyszy mu relatywizm w zakresie tego, co władza uznaje za prawne, a co za bezprawne i dlatego wymagające „niezbędnej” (tj. naruszającej proceduralną legalność) interwencji. Tak zarysowany obraz sytuacji każe postawić pytanie, co, jeżeli nie prawo, kryje się za hasłem praworządności, które tzw. koalicja 15 października umieściła na swoich sztandarach. Innymi słowy – jakie idee czy wartości mają uzasadniać owo osobliwe pożegnanie się władzy z legalizmem.
POSTĘP CZY KONTRREWOLUCJA?
Postulaty zawarte w programach zwycięskich stronnictw, jak i bardzo ograniczony jak na razie dorobek koalicji wskazują, iż mamy do czynienia ze złożeniem co najmniej trzech paradygmatów, które budują ideowe podstawy aktualnych rządów. Jest to, po pierwsze, idea postępu, po drugie, idea państwa dobrobytu oraz, po trzecie, idea kontrrewolucji. Pierwsza manifestuje się w dążeniach i pomysłach lewicowo-liberalnych środowisk, które swe źródła mają w ideach: emancypacji jednostki (w wersji radykalnej – jej transgresji), laicyzacji społeczeństwa oraz otwarcia na „rewolucję kulturową” czy też neutralności klimatycznej. Czas jeszcze zweryfikuje, na ile radykalizm zwycięży tu z umiarkowaniem, choć decyzja partii Razem o tym, aby pozostać poza koalicją, może coś sygnalizować. Wiele powie również rozwój sytuacji wokół projektów legislacyjnych dotyczących aborcji.
Idea państwa opiekuńczego to przede wszystkim utrzymanie („nic co dane nie będzie zabrane”) i postulat rozwinięcia programów socjalnych poprzedników, w tym wzrost płac w wybranych obszarach. Dwie kadencje w opozycyjnych ławach pozwoliły odrobić lekcję Machiavellego o potrzebie „zjednania sobie ludu”[1] – okazało się, że do wzięcia władzy niezbędny jest pragmatyzm. To nastawienie zostało ostatnio potwierdzone przez premiera decyzją o przedłużeniu tzw. „wakacji kredytowych”.
Trzeci paradygmat zawiera się w idei kontrrewolucji. Kryje się ona za hasłami przywrócenia „praworządności”, czyli stosunków panujących w wymiarze sprawiedliwości przed 2015 r., oraz konieczności „depisyzacji” państwa, procesu daleko wykraczającego poza wymiar kadrowy, charakterystyczny dla alternacji władzy w demokracji parlamentarnej. Hasła te są czytelnym znakiem, że obecna większość traktuje rządy swoich poprzedników jako rewolucję, bezprawne zerwanie z liberalnym status quo III Rzeczypospolitej, które miało zdewastować pieczołowicie wypracowany przez elity ład polityczno-ustrojowy. Ta rewolucja od początku była czymś „nieprawowitym”: mimo uzyskanej i odnawianej w kolejnych wyborach legitymacji demokratycznej nigdy nie powinna się była wydarzyć. Potwierdzają to zarówno postulaty, jak i dotychczasowe działania. Można odnieść wrażenie, że w stosunku do tej części dorobku poprzedników, która nie wiąże się z programami społecznymi bądź kwestiami płacowymi (a więc tym, co ludziom „dano” i teraz trudno zabrać), należy albo cofnąć kalendarz o 8 lat, albo przynajmniej dokonać jego gruntownej rewizji. Dotyczy to także części strategicznych inwestycji, czego sztandarowym przykładem jest Centralny Port Komunikacyjny.
Nie miejsce tu by wykazywać oczywistą szkodliwość takiego podejścia w aktualnej sytuacji geopolitycznej. Historia dobitnie pokazuje, że każda kontrrewolucja prowadzi na manowce, czego karykaturalnym przykładem stał się przywrócony w 1815 r. na tron król Sardynii, który chciał reaktywować kalendarz dworski z 1798, jak gdyby nic nie stało się w kraju ani na świecie, albo książę-elekt Hesji, który uznał za nieważną sprzedaż dóbr państwowych a dług publiczny za nieistniejący[2]. Czas jeszcze pokaże, na ile mamy do czynienia z realną próbą anihilacji większości dorobku poprzedników, na ile zaś z medialnymi igrzyskami ich ciągłego rozliczania po to, by pomyślnie przejść zbliżający się cykl wyborczy. Jedno wydaje się czytelne – porzucenie legalizmu dotyczy tych obszarów, w które wkroczyła „kontrrewolucja” i przeprowadza dziś demonstrację swojej siły.
DEMOKRACJA REWANŻU
Przejęcie mediów publicznych, ponowne skazanie ułaskawionych posłów[1] czy też odwołanie – poprzez stwierdzenie nieważności powołania (sic!) – prokuratora krajowego: na każdym z tych odcinków obecna władza złamała prawo, czemu towarzyszyło albo podważenie prezydenckich prerogatyw albo pryncypialne odrzucenie możliwości porozumienia się z głową państwa. Można w tym widzieć specyficzną formę rewanżu wobec przeciwnika, któremu demonstracyjnie okazuje się własną sprawczość również wtedy, gdy odbywa się to z naruszeniem prawa. Pytanie więc, czy nadal chodzi o przeciwnika, czy już o politycznego wroga z całym egzystencjalnym ładunkiem zawartym w tym pojęciu[2].
Skazanie wbrew ułaskawieniu, aresztowanie i uwięzienie dwóch opozycyjnych posłów daje asumpt do takich przemyśleń. Zgodnie z jednym z agonistycznych ujęć demokracji parlamentarnej, bardzo pasujących do polskiej rzeczywistości, głosowanie jest pozostałością krwawego starcia (…) a podliczenie głosów jest końcem bitwy. (…) Masa poległych nie wchodzi w rachubę. Wewnątrz parlamentu nie może być zabitych. Zasadę tę wyraża najdobitniej immunitet poselski[3]. Niepisaną zasadą parlamentaryzmu jest więc egzystencjalne bezpieczeństwo członków zwaśnionych obozów, które ścierają się ze sobą we wspólnej izbie. Sprawa Kamińskiego i Wąsika jest więc nie tylko przykładem naruszenia legalności proceduralnej, ale przede wszystkim uderzeniem w zasady tak rozumianego procesu parlamentarnego. Fakt, że zostali oni skazani za przekroczenie uprawnień (zarzucany im często „bolszewizm” w walce z korupcją), wymiar sankcji, tempo i sposób egzekucji wyroku, zwłaszcza na tle innych spraw karnych – wszystko to nadaje temu wydarzeniu aurę „kontrrewolucyjnego” rewanżu. Co jednak w tej sprawie kluczowe, znów powraca pytanie o miejsce wymiaru sprawiedliwości w systemie ustrojowym Rzeczpospolitej.
FANTOMOWY TRÓJPODZIAŁ WŁADZY
W „kanonicznym” fragmencie rozprawy „O duchu praw”, Monteskiusz przestrzega przed zespoleniem władz w jednym organie, osobne miejsce poświęcając władzy sędziowskiej: nie ma wolności, jeśli władza sędziowska nie jest oddzielona od prawodawczej i wykonawczej. Gdyby była połączona z władzą prawodawczą, władza nad życiem i wolnością obywateli byłaby dowolną; sędzia bowiem byłby prawodawcą. Gdyby była połączona z władzą wykonawczą, sędzia mógłby mieć siłę ciemiężyciela[1]. Wobec rozwiązań despotycznych, absolutystycznych czy nawet niektórych republikańskich, odznaczających się koncentracją władzy w jednym organie ustrojowym, Francuz gwarancji wolności upatrywał w instytucjonalnym rozdzieleniu władz, charakterystycznym dla ustroju brytyjskiego.
Obecna sytuacja w Polsce składnia do wniosku, że rozwiązanie takie nie jest już rękojmią ustrojowej równowagi. Doszło bowiem do silnej koncentracji władzy w jednym obozie politycznym, który mając w swych rękach władzę ustawodawczą i wykonawczą cieszy się manifestacyjnym poparciem znacznej, wpływowej części środowisk prawniczych i sędziowskich. Dlaczego tak się stało i czy było to nieuniknione – to temat na osobne rozważania. Istotny jest stan rzeczy: przedstawiciele korporacyjnych stowarzyszeń czy akademickiej jurysprudencji, a przy tym również sędziowie, żywo komentują wydarzenia bieżące, własne stanowisko polityczne ubierając w szaty „orzeczeń” o niekonstytucyjności bądź konstytucyjności określonych rozwiązań, zgodnie z linią popieranej partii.
Gdyby sędzia mógł kwestionować ustawę na podstawie teoretycznych i ogólnych rozumowań, gdyby mógł działać z własnej inicjatywy i krytykować ustawodawcę – pisze Tocqueville – wtargnąłby wtedy gwałtownie do życia politycznego, stając się zwolennikiem lub przeciwnikiem jakiegoś stronnictwa, starałby się rozniecić wszystkie dzielące kraj namiętności, by wykorzystać je w walce politycznej[2]. Te słowa, choć użyte w kontekście charakterystyki amerykańskiego systemu Judicial Review, zachowują walor uniwersalny, a wyjątkowo pasują do opisu obecnego stanu spraw w kraju. W takich warunkach nasz skądinąd źle skonstruowany system checks and balances nie może działać. Dobitnie pokazał to casus Kamińskiego i Wąsika, niezależnie od oceny działalności tych polityków, a ta – jak wiadomo – jest skrajnie różna. Jeżeli analizować rzecz na chłodno, porzucając sympatie i antypatie, wnioski muszą być jednoznaczne. Trzy władze zadziałały tu, jakby miały wspólny ośrodek dyspozycyjny, a owa „siła prawa” (prawo siły?) zaczęła od złamania konstytucyjnej prerogatywy Prezydenta, czegoś niesłychanego w dojrzałych demokracjach, do których podobno Polska aspiruje.
Przed krajowym systemem trójpodziału władzy jeszcze wiele trudnych sprawdzianów. Pojawiające się głosy o konieczności weryfikacji, czy wręcz eliminacji z wymiaru sprawiedliwości nominowanych w ostatnich latach sędziów, nazywanych dla ich delegitymizacji „neo-sędziami”, muszą wzbudzić głęboki niepokój. Okazuje się bowiem, że część środowisk jest gotowa zaryzykować prowadzący do anarchii chaos prawny (na który składa się dodatkowo kuriozalna sytuacja panująca obecnie w prokuraturze) za cenę osiągnięcia politycznej spoistości własnej korporacji. W warunkach tak silnej wewnętrznej polaryzacji może to oznaczać wyrok śmierci dla mocno nadwyrężonego już trójpodziału władzy w Polsce.
NOWA NIEZAWISŁOŚĆ SĘDZIOWSKA
Władza sądownicza – zdaniem Monteskiusza – powinna być niewidzialna i niemal żadna[1],a sędzia to wyłącznie „usta ustawy”. Niezależnie od oczywistej dyskusyjności tego klasycznego ujęcia uderzające jest to, jak radykalnie zmienia się pozycja i znaczenie sędziów w warunkach tzw. dualizmu prawnego, czy też – mówiąc precyzyjniej – dualizmu opinii prawnych. Oto bowiem ścierają się ze sobą co najmniej dwie interpretacje tego, co konstytucyjne, a co niekonstytucyjne; czy dana izba jest sądem, czy też nim nie jest; wreszcie – czy ktoś w sensie prawnym jest sędzią, czy też jest nim tylko z nazwy. Status organów mogących rozstrzygnąć spory (Sąd Najwyższy czy Trybunał Konstytucyjny, który został ostatnio uchwałą Sejmu „zawezwany” do rozejścia się) jest kwestionowany, zaś ich orzeczenia traktowane jako „pozbawione doniosłości prawnej”. Chaos i niepewność prawa to tylko jedna strona tego medalu. W takich warunkach zwiększa się i tak potężna władza sędziów (tych nominowanych przed 2018 r., rzecz jasna), których wyroki i orzeczenia mogą zyskiwać na arbitralności poprzez osłabienie instancji odwoławczych. Rośnie też pozycja medialnie dominującej, liberalnej jurysprudencji.
Można więc zapytać, czy na naszych oczach nie rodzi się właśnie zjawisko, które z pewną emfazą można by określić mianem jurystokratycznego absolutyzmu? Byłby on oparty na tzw. nowej niezawisłości sędziowskiej: każdy samodzielnie wybiera, co uważa za prawo, a co nie; z których orzeczeń korzystać, które zaś ignorować (jako prawnie „niedoniosłe”); których sędziów uznawać, a których traktować jako wadliwie powołanych. W sprawach ustrojowych bądź po prostu istotnych publicznie, w których pojawi się dualizm orzecznictwa, rozstrzygający głos będzie miało nie prawo, lecz wola polityczna (czyli siła). Mówiąc inaczej, partia dzierżąca władzę, która w normalnych okolicznościach powinna być ograniczana w ramach systemu równowagi, będzie rozstrzygała na swoją korzyść te kwestie, w których wybrzmi polifonia stanowisk prawnych. Chcąc być „w prawie” podstaw dla swych działań poszuka w tym czy innym wyroku lub też – jak trzeba będzie – w opinii kancelarii prawnej. Dziś to właśnie się dzieje, gdy lewicowo-liberalna koalicja konsumuje swój sojusz z przedstawicielami prawniczych korporacji i częścią środowisk sędziowskich, przyznając im zdolność kwestionowania obowiązujących przepisów prawa, a nawet konstytucji. Trzeba więc przypomnieć, że władzę zmieniania tej ostatniej lepiej jest jednak przyznać ludziom, którzy – choć może w sposób daleki od doskonałości – reprezentują wolę narodu, niż ludziom, którzy reprezentują wyłącznie siebie[2].
***
Jest coś niebezpiecznego w sytuacji, w której trzy władze w państwie organizują się po jednej stronie politycznego sporu. Gdy doda się do tego tzw. „czwartą władzę”, można już mówić o monopolu. Oparte na emocjach i nadziejach nastroje społeczne wzmacniają dziś tę konsolidację. Czy na długo? Warto nieco refleksyjnie przypomnieć, że cechą swoistą praworządnego ustroju mieszczańskiego jest ignorowanie suwerena, niezależnie od tego, czy jest nim monarcha czy lud[3]. Jest tak tym bardziej, kiedy erodują mechanizmy kontroli i równowagi dla tego ustroju charakterystyczne.
Mikołaj Rysiewicz – dr nauk politycznych, studiował również filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Autor monografii poświęconej myśli politycznej Hotelu Lambert (Monarchia – Lud – Religia. Monarchizm konserwatywnych środowisk politycznych Wielkiej Emigracji 1831-1848). Związany z Wydziałem Historii i Dziedzictwa Kulturowego Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie, obecnie pracuje w Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. W latach 2012-2014 sekretarz redakcji Dwumiesięcznika “ARCANA”.
[1] Monteskiusz, O duchu praw…,s. 150, 152.
[2] A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce…, s. 95.
[3] C. Schmitt, Nauka o konstytucji, przeł. M. Kurkowska, R. Marszałek, Warszawa 2013, s. 389.
———–
[1] Monteskiusz, O duchu praw, przeł. T. Boy-Żeleński, Kraków 2003, ks. XI, r. VI, s. 149.
[2] A. de Tocqueville, O demokracji w Ameryce, przeł. M. Król, Warszawa 1976, s. 96.
———-
[1] Na marginesie prawniczej dyskusji można zauważyć, że – zgodnie z rozumieniem teologii politycznej jako programu badawczego, ale też metody analizy w ramach nauki o państwie – abolicyjna forma zastosowania prawa łaski przez Prezydenta RP na podstawie 139 art. Konstytucji (poprzez „puszczenie czynu w niepamięć” lub też „stwierdzenie niekaralności czynu”) nie powinna budzić zastrzeżeń. Stwórca-suweren arbitralnie wkraczając w bieg natury i dokonując cudu poprzez zawieszenie jej praw nie jest związany ostatecznością (w języku prawa: prawomocnością) tychże praw rozstrzygnięć.
[2] C. Schmitt, Pojęcie polityczności, [w:] tenże, Teologia polityczna i inne pisma, przeł. M.A. Cichocki, Warszawa 2012, s. 253-257.
[3] E. Canetti, Masa i władza, [cyt. za:] A. Górnisiewicz, Legalność i jej kruche fundamenty, „Przegląd Polityczny”, nr 180, 2023, s. 13.
———-
[1] N. Machiavelli, Rozważania nad pierwszym dziesięcioksięgiem historii Rzymu Liwiusza, przeł. K. Żaboklicki, Warszawa 1972, ks. I, r. XXXII, s. 317-318. Zob. też tenże, Książę, przeł. Cz. Nanke, Warszawa 1972, s. 200.
[2] B. Croce, Historia Europy w XIX wieku, przeł. J. Ugniewska, Warszawa 1998, s. 73-74.
———-
[1] C. Schmitt, Dyktatura. Od źródeł nowożytnej idei suwerenności do proletariackiej walki klas, przeł. K. Wudarska, Warszawa 2016, s. 167-180.
[2] J. Rokita, Proceduralizm i przemoc, https://teologiapolityczna.pl/jan-rokita-proceduralizm-i-przemoc – data ostatniego odczytu: 2.02.2024 r.