Przed udaniem się na Eucharystię, zajrzałem do mszalika.
Okazało się, że tego dnia było w Kościele sporo wspomnień świętych, a wśród nich – św. Hezychiusz. Słowo „hezychia” (ησυχιˊα) oznacza dosłownie „wyciszenie”. O ile mi wiadomo, to najwierniejsze możliwe tłumaczenie tego wielowymiarowego pojęcia.
A więc Hezychiusz to Wyciszony. Pomyślałem, że to może św. Hezychiusz z Synaju, którego pisma, tak ważne dla modlitwy serca, od przeszło roku towarzyszyły mojej drodze, ale to nie ten. To jakiś św. Hezychiusz z Palestyny, uczeń św. Hilariona z Gazy.
O tym Hezychiuszu, jak się okazało, wiadomo niewiele. Nie zostawił po sobie żadnych pism, albo się po prostu nie zachowały, żył, uświęcał się i umarł. To tyle. Był umiłowanym uczniem św. Hilariona z Gazy. Ważna informacja, choć niewiele mówiąca ponad to o samym Hezychiuszu. Nie wiadomo, co głosił, na co kładł nacisk, jak się wypowiadał, pięknie czy nieco topornie. Słów tu niewiele. W gruncie rzeczy – nie ma ich wcale.
I nagle całe to pośmiertne milczenie świętego zainspirowało mnie do modlitwy: „Święty Hezychiuszu, o którym nic nie wiem, módl się za mnie, módl się za nami”. Ten cichy mnich, który dla mnie tylko był, stał się kimś, kogo wstawiennictwa widocznie potrzebowałem.
A po Maszy galeria Faras i święta Anna z palcem przyłożonym do ust. Późno zobaczyłem ten fresk. Przywieziony z Sudanu, razem z jego słońcem, cieniem i ciszą, przewiany piaszczystymi podmuchami i duchem miejsca, gdzie rodził się mistycyzm. Dziś już mogę potwierdzić, że stać tam, naprzeciwko niego, to nie tyle patrzeć, co raczej – spotkać się.
A do spotkania prowokuje milczenie, takie jak to Hioba, który odczuwając bezsilność wobec niewiadomej świata i cierpienia, „rękę przyłożył do ust” (zob. Hi 40,4), albo to, o którym w II wieku pisał św. Ignacy Antiocheński, twierdząc że „trzy głośne tajemnice wołają z głębokiej ciszy Boga”. Lub też to, o którym niewiele wcześniej napisał do mieszkańców Koryntu św. Klemens Rzymski. Zanim Słowo wcielonego Boga rozległo się po świecie, na ten świat musiało paść milczące oczekiwanie. Zachariaszowi, jak wiadomo, też odebrano mowę, aż do czasu. A był to czas właściwy, zanim zasłona została nieco uchylona. Po tym „zrozumieli, że miał jakieś widzenie w świątyni” (Łk 1,21).
Między słowem a słowem jest hezychia, czyli „wyciszenie”. Ktoś powiedział kiedyś, że milczący mnich powraca jakoś do momentu stwarzania świata. Wszystko wyłoniło się z niczego, a nicość to całkowita cisza. Każda muzyka zakłada ciszę, z nocy wyłania się dzień, a ze śmierci życie. Pośrodku tej wielkiej historii – wątła trzcina, człowiek.
Wymowne jest to milczenie, tym bardziej wymowne, kiedy stoi się przed nubijskim freskiem osobiście. Znaczy więcej niż słowa, których, jak się okazuje, zawsze jest za wiele. U źródeł życia należy milczeć – tak chyba powinienem ustosunkować się do tego miejsca. Należy milczeć, żeby nie spłycić, albo, co gorsza, przekłamać to, co się rodzi, skoro już wiadomo, że tam, po drugiej stronie zasłony, można usłyszeć tajemne słowa, których „nie godzi się człowiekowi powtarzać” (2 Kor 12,4).
Ale tam, pośród zbiorów wschodniego chrześcijaństwa galerii Faras, zobaczyłem też nieco inny obraz milczenia. Czas odebrał mowę przedstawionej na fresku postaci. Spory kawałek ściany odpadł akurat w miejscu ust, a ja spontanicznie uznałem to za „szczęśliwą winę”. Tabliczka pod freskiem informowała, że to wizerunek nieznanego z imienia nubijskiego męczennika. Czyli cisza cierpienia i cisza przemijania. Obie jakoś jednak przemawiają, okazały się trwalsze niż słowa rzucane na falę dźwięku; zresztą, jak twierdził prorok, „dobrze jest czekać w milczeniu” (Lm 3,26).
Jechałem do mieszkania w ciszy i granatowej ciemności jesiennego późnego popołudnia. Światła ulicy ślizgały się po szybie. Wszystko jakoś bezdźwięcznie. Tak, jakby lada chwila miało nastąpić coś ważnego, a mnie pozostało czekać. „Dobrze jest czekać w milczeniu” (Lm 3,26).
Tak, jakby cichy św. Hezychiusz z Palestyny rzeczywiście postanowił wstawiać się za mną.











