Siedzi na skraju łóżka i rozczesuje włosy. Spokojne, posuwiste ruchy ręki wyznaczają rytm tej wczesnej pory.
Nie wiem, co prawda, którą mamy godzinę, ale przez okno wpadają pierwsze promienie porannego słońca, nadając odsłoniętym ramionom alabastrowy kolor. Gdyby jakimś sposobem ze świata zniknęły zegarki, to pewnie dość szybko nauczyłbym się rozpoznawać porę dnia, patrząc jedynie na jej ciało, na to, jak otula je słońce, od którego raz jest skórką brzoskwini, a raz kością słoniową. Wystarczyłaby uważność, żebym wiedział. I całkiem możliwe, że udałoby mi się zgadnąć.
Tak jak teraz, gdy właśnie rozczesuje włosy, w tym świetle lekko miedziane na końcach, a robi to już kilka minut, uważnie, w milczeniu, które oddaje głos łagodnym poszumom budzącego się dnia. Po chwili pyta, czy ja sam nie czeszę się rano. Pyta i podaje szczotkę. Ale mówię, że nie potrzebuję, bo tak naprawdę to się nie czeszę. Czyli można wyjść na miasto tak po prostu? No pewnie. Zastanawia mnie raczej, czy kobiece włosy w jakiś sposób różnią się od męskich, skoro nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby je układać, a ona robi to w takim skupieniu. Na pewno jej skóra jest inna, różna od mojej, jasna, niemal mlecznej barwy, podczas gdy moją zdążyło spalić słońce. To dobrze, bo najwidoczniej tak Bóg urządził ten świat, żeby to, co podobne, a jednak jakoś różne, dokonując fuzji i w objęciach mieszając się ze sobą, tworzyło nowy dzień.
Szczotka sunie przez długie włosy i wydaje szelest, raz za razem, z rytmicznością benedyktyńskiego brewiarza. Jej oczy utkwione w jakiś daleki punkt za oknem. Siedzi więc na skraju łóżka, a raczej na skraju poranka, bo jej rozczesywanie włosów otwiera nowy rozdział, nową dobę, i oboje nie wiemy jeszcze, co ona przyniesie. Może jakieś nieznane dobro? „Transcendentalne dobro”, jak mówi leżący gdzieś tutaj potężny tom z napisem „Metafizyka”? Póki co, po ulicy za oknem zaczęły już jeździć w tę i z powrotem ciężarówki towarowe. Jej dłoń wykonuje szybsze, ostatnie już ruchy przez falę włosów.
A zapowiada się dziś na upał, taki, że ciężko będzie chodzić słoneczną stroną ulicy. Trawy zaczną skwierczeć i szeleścić od natłoku życia. Kupuję kawę w kubku i siadam, póki nie jest jeszcze najgorzej, na betonowym bloku, który został tu prawdopodobnie po pracach budowlanych, a następnie posłużył za podstawę dla słupa na reklamy. Wciąż nie wiem, która godzina, nie mam wystarczającej motywacji do tego, żeby sprawdzić, ale na pewno jest jeszcze daleko przed południem. Rześki poranny wiatr przynosi mi tutaj, gdzie siedzę, zapach pieczonego kurczaka z pobliskiego rożna. Po tym poznaję, że już otwarte i świat robi właśnie nowe, środowe rozdanie.
Kilka kroków dalej stoi stragan z owocami. Mężczyzna na rozkładanym krzesełku, obwarowany drewnianymi skrzynkami jak w jakiejś małej fortecy. Siedzi tu od początku lata, a jakbym zauważył go po raz pierwszy. Zatrzymują się u niego ludzie idący do pracy.
– Broń nas, Panie Boże – mówi starszy człowiek, który przyszedł po łubiankę truskawek. – Broń od tych wszystkich moralnych. Ci to by przyszli i całe życie tobie przemeblowali.
– A jakby nie było moralności, to gdzie byśmy zaszli?
– Nie chodzi mnie o moralność, bo ja to akurat dobrze żyję i nikomu krzywdy nie robię, tylko żeby o człowieku w tym wszystkim pamiętać. Jakoś tak się zainteresować, a nie tylko być moralnym, i to załatwia sprawę, rozumiesz pan.
– No to też prawda.
– Bo jak się tylko moralnością żyje, to się jest na koniec tylko samotnym, i po co to komu?
A więc dzień już teraz, we wczesnych godzinach, staje się upalny, choć gdzieś w powietrzu, suchym i porywistym, zapowiada się też na deszcz. Na niebo, powoli lecz pewnie, wdziera się granatowa smuga.
Zagrzmiało, więc udaję się do niewielkiego przydrożnego bistro, gdzie bliżej południa brakuje miejsca, bo schodzą się tam chyba wszyscy pracownicy pobliskich warsztatów. Wchodzę do środka, jest dużo os skłębionych przy czerwonych kanapach i sam już nie wiem, gdzie jest ich więcej, w środku czy na zewnątrz. Trzeba szybko zdecydować zanim miejsca znów będą zajęte, więc siadam przy stoliku przed wejściem, licząc na to, że łatwiej tu będzie odganiać owady. Zamawiam jajecznicę, jest jej dużo, a zapłaciłem ledwo piętnaście złotych; biorę widelec i patrzę w niebo, jakby doszło przede mną do cudownego rozmnożenia.
– Przepraszam, mogę przeszkodzić? – odzywa się do mnie przechodzący tędy mężczyzna o czerwonej od słońca, mocno nadszarpniętej przez życie i czas twarzy. Od razu orientuję się, o co może chodzić.
– Pożyczyć jakiegoś grosza, co?
– Pożyczyć to nie wiem, bo z oddaniem byłoby trudno. Ale człowiekowi tak się chce pić na tym słońcu, że szlag by to wszystko trafił.
– Nie ma problemu – odpowiadam, sięgając do kieszeni. Palcami wyczuwam, że jest tam tylko dziesięciozłotowy banknot. Przez moment zawahanie, ale zaraz potem coś przynagla mnie, żeby mimo wszystko dać to, co mam.
– Aż tyle? Matko święta…
– Niech pan bierze, trudno. Pańska jest ziemia i wszystko, co ją napełnia. Ja tylko pożyczam to, co mi pożyczono. Wie pan, jak jest.
Znów zagrzmiało. Niebo dzieli się teraz na dwie części, gładką i skłębioną. Na rozgrzany asfalt padają pierwsze krople deszczu. Chyba pora wracać.
Udaje mi się zdążyć przed burzą. Po wejściu do mieszkania, zauważam na poduszce włos. Jest długi i skręcony, widocznie wypadł, kiedy się czesała. Lekko dygocze na wietrze, to na pewno nie mój. Nie strzepuję go na podłogę, lecz zostawiam tam, gdzie jest. Głowę kładę tak, aby włos nie spadł ani się nie zgubił. Cisza oddaje mnie powoli popołudniowej drzemce. Niespodziewanie przychodzi mi na myśl przypowieść o tej kobiecie, która zgubiła jedną małą drachmę. Tej nocy nie położyła się spać, zapaliła lampę i zaczęła sprzątać cały dom, przegrzebując wszystko jego kąty, dopóki nie znajdzie to, co zgubione. A kiedy wreszcie odzyskała, to „wielka nastała radość”, tak wielka, że odwiedzili ją sąsiedzi, by wspólnie się cieszyć.
Pamiętam, jakiś bezimienny mnich najpewniej zapomniał o pokorze i o tym, co oznaczają przepasane sznurem biodra, bo – jak pamiętam – w jednym ze swoich pism zakpił z tej kobiety, dziwiąc się, że dołożyła tyle starań, aby odzyskać jeden mały pieniążek, choć przecież nie było wcale warto, tym bardziej, że miała jeszcze dziesięć. Mogła zresztą poczekać do rana. Ale teraz, leżąc z głową w rogu poduszki, chyba rozumiem i tym bardziej dziwię się, że średniowieczny mnich mógł tego nie załapać. Może przejął się zbyt wzniosłymi sprawami, może wpadło mu coś do kontemplacyjnego oka i przestał widzieć wyraźnie, chociaż ślubował dbać o „oczy ku widzeniu”, tak jak o „uszy ku słyszeniu”. A może był na wejście do Królestwa niebieskiego zbyt normalny? Zbyt zdrowy na umyśle?
Przestało grzmieć, ale zaczęła się ulewa. Co teraz z mężczyzną przy stoisku z owocami? Przedłużający się deszcz przyniesie na pewno chłodniejsze i czyste powietrze. Póki co łagodnie otwiera mi głowę. W tle minuty, godziny. Wszystkie one przepływają spokojnie przez obecną chwilę.
Świat wielkich rozstrzygnięć – jest teraz gdzieś daleko, poza zasięgiem wzroku, jakby wcale nie istniał albo odpłynął wraz z uciekającą falą. Tutaj nad ranem było spokojne czesanie włosów, alabastrowy odcień jej skóry w słońcu i spokojne ruchy ręki. To, co dane, jest ważne. Czyli włos na poduszce, zgubiona drachma są ponad tym wszystkim? Czy leżą teraz i w wieczności, zgubione i odnalezione, i liczą się – o dziwo – tak niemądrze i tak bardzo, że tworzą przypowieści?
Chłodny wiatr, który powoli usypia czujność, a później całe ciało – jakby to potwierdzał. A skoro tak, to najwidoczniej w niebie otaczają nas sami wariaci.
Michał Gołębiowski (ur. 1989 w Nowym Targu) – pisarz, prozaik, eseista, tłumacz, historyk literatury. Redaktor ,,Christianitas”. Publikuje m.in na łamach ,,Więzi” czy ,,Teologii Politycznej”. Opublikował m.in. książki Niewiasta z perłą, Bezkres poranka, Słodka ziemia. Jako eseista zajmuje się m.in związkami wiary chrześcijańskiej z kontrkulturą i postmodernizmem. W 2022 roku otrzymał Nagrodę Specjalną Identitas za książkę Bezkres poranka. W 2024 roku ukazał się jego debiut prozatorski pt. Dalej tylko pola. Sentymentalnie związany z rodzinnym Podhalem.











