Michał Gołębiowski ,,Ambient”

Świąteczna nowela Michała Gołębiowskiego A.D. 2024
     Dni stały się ostatnio spokojne, dziwnie rozciągnięte i ciche. A przecież nic się wokół nie zmieniło. Widzę te same domy, obok nowoczesnych, zmontowanych z wielkich, symetrycznych płyt i przestrzennych srebrzystości także te stare, całe z drewna, nieco już przechylone i koślawe, z haftowanymi zasłonami przy oknach. Nic się nie zmieniło. A jednak jest jakoś inaczej.
     Nawet nie wiadomo, kiedy pojawił się ten pokój. Po prostu dał się odczuć, padł na nas, aby z nami zostać (a może tylko ze mną, choć wydaje mi się, że wnika we wszystko dokoła), cichy i dokonany, tak jakby właśnie skończył się świat; jakby czas wyciekł przez dziurę w niebie, a w zamian wpuścił trochę wieczności. A może osłonił nas obłok Pański. Nie zauważyliśmy tego, a teraz żyjemy w środku jakiejś niewidocznej, cichej chwały. Może jednak nie tylko ja, ale my wszyscy, a przynajmniej większość z nas. Nawet ci ludzie, którzy marzną przez cały dzień, od wczesnego ranka do późnego wieczora, sprzedając przy drodze plastikowe gwiazdy i świąteczne światełka. Znaleźliśmy się z tym wszystkim po drugiej stronie ołtarza, za zasłoną przybytku.
     Wchodząc do hali targowej, tej obok kościoła, wniosłem ze sobą, między regały z kocią karmą, zabawkami i żwirkiem, zapach kadzidła, który, jako że usiadłem w pierwszym rzędzie, tuż przy ołtarzu, wsiąkł mi w bluzę, włosy i kurtkę. I chodziłem tak po hali, o tej porze dość już opustoszałej, bo była sobota, a w kościele wspomnienie św. Jana od Krzyża, jakoś wyjątkowo przypadające na dzień przed niedzielą gaudete. W tym roku akurat tak się zdarzyło. Ciekawe. Niby wszystko zwyczajne, takie jak zawsze, takie, jak można było się spodziewać, a kiedy spojrzeć dokładniej, to okazuje się, że nie do końca.
     Zresztą przyszło mi to na myśl już wtedy, gdy, jadąc na Podhale niemal przez całą noc, z piątku na sobotę, po drodze mijałem milczące, puste, bezludne ulice, samotne fabryki i stacje benzynowe, wątłe lampy, hale przypominające wielkie lodowe wyspy na morzu czerni albo wynurzone na powierzchnię wieloryby. Dziś wspomnienie wędrowca po „nocy ciemnej”, pomyślałem, a jutro dzień poświęcony radości, bo przecież gaudete znaczy dosłownie „radujcie się”. Ciekawe zderzenie. Radość to raczej jasność, a noc to ciemność. Po chwili jednak stwierdziłem, że źle myślę, oddzielając od siebie te dwie rzeczy, skoro lepiej mi uznać, że to jedno i to samo, ta ciemność i radość, bo przecież św. Jan od Krzyża doznał prawdziwego światła nie gdzie indziej, jak pośrodku swojej „nocy”. I ja też wracam nocą do siebie, zmęczony, a jednak przepełniony nadzieją.
     Jechałem więc przez pustkowie ulic i rozmyślałem o tym wszystkim. Miałem dużo czasu, a przede wszystkim wystarczająco dużo samotności, żeby móc się skupić. Ciche sunięcie, później postoje na światłach, kiedy nie było nikogo wokół, tylko ja, gdzieś na plamie światła otoczonej cienistymi przestrzeniami. Przypominały mi o ciekawym stwierdzeniu, że istnieje coś takiego, jak „ciemny płomień”. Był to, jak twierdzono, inny rodzaj ognia, nie ten naturalny; w każdym razie taki, który jaśniał i czerniał na dziwnym, nie ręką ludzką uczynionym świeczniku. W ten sposób rozświetlał rzeczywiste ciemności i gasił tymczasowe światło. Jego jasność się poszerzała, ciągle i ciągle, w nieskończoność i bez miary. To była jej najcudowniejsza cecha. A stając się wreszcie większą od zdolności naszego patrzenia, sprawiła, że pierwsze oczy ślepły, po to, żeby mogły przejrzeć te drugie.
     W samochodzie było cicho i ciemno. Co jakiś czas, kiedy skręcałem, stukała migająca kontrolka. Niektóre z miast były uśpione, jakby wymarłe, puste, otulone mgłą i zgaszone. Nie znałem wielu z nich, mimo że przejeżdżałem nie pierwszy raz w życiu. Długie objazdy, szerokie drogi, o tej porze już puste, tak że tylko od czasu do czasu przejechał obok jakiś błędny samochód. Zaszumiał, a po chwili zniknął we mgle.
     Nie chciałem włączać muzyki. Wolałem zatrzymać to skupienie. Miałem w głowie kołaczącą się po głowie melodię, oh, what you gonna do about me, oh, oh, oh, what you gonna do about me, wciąż i wciąż, zresztą gdzieś tam trzymałem tę płytę, ale jednak postanowiłem zostawić tu ciszę. W ten sposób, pomyślałem, wejdę głębiej, tu i teraz, w to kościelne wspomnienie wędrowca przez „noc ciemną”.
     Po pięciu godzinach, sunąc przez rozległą estakadę, dało się już rozpoznać rodzinne strony. Nareszcie dom. Kiedy pospałem po prawie całonocnej jeździe na Podhale, to nastał pierwszy z tych spokojnych, rozciągniętych i cichych dni. Zauważyłem to gdzieś na ulicy Kolejowej. Jest jakoś inaczej, powiedziałem do siebie. Może faktycznie padł na nas obłok Pański, aby zamknąć wszystkich wewnątrz cichej chwały. Sytuacja, jak między faraonem i Morzem Czerwonym. „Tam obłok był ciemnością, tu zaś rozświetlał mroki nocy”[1]. I tam, i tu chodziło o moment przejścia, pomyślałem. Moment ludzkiej bezradności, kiedy droga powrotna oznaczała zatracenie, a na tę do przodu trzeba było poczekać, bo miał ją otworzyć ktoś inny.
     Godzinę później przechodziłem się już między półkami hali targowej, wnosząc do golarek, szamponów i środków na szczury zapach kadzidła, którym zdążyłem przesiąknąć przed złotem ołtarza. Stałem przy koszykach jak żywy trybularz, bynajmniej nie złoty, raczej trochę niedospany, choć jeszcze pełen pieśni, które nie zdążyły ze mnie ulecieć. A to dlatego, że kościół mieści się dosłownie kilka kroków od hali targowej. Wystarczy wyjść od strony ogrodu i jest się tam w dwie minuty. Z kolei po drugiej stronie ulicy lata temu postawiono nowoczesny supermarket. Pamiętam, to było coś nowego mieście. Coś, co mieli w Krakowie, a teraz pojawiło się u nas. Mówiono wtedy, że hala targowa nie ma szans. Jeszcze kilka lat, a zwiną interes, bo przecież teraz sprzedaje się i kupuje inaczej, na większą skalę, zupełnie tak jak w tym nowoczesnym markecie.
     Czas pokazał nam coś innego. Kto ma oczy do patrzenia, niech patrzy i wyciąga wnioski. Tamto rozłożyste drzewo zostało ścięte, a to tutaj, od dłuższego czasu ledwo się trzymające, trwa nadal. Parking po drugiej stronie ulicy z czasem zaczął pustoszeć. Przez pewien czas niemal całkowicie przyćmił halę, wydawało się, że lada chwila ją pożre, ale potem spadł z gałęzi niczym dojrzały, zbyt już ciężki owoc. I tak tam pozostał. Coś się popsuło i zdechło, choć miało być inaczej. Właściciel supermarketu miał w międzyczasie kilka spraw, z których nie mógł się już podnieść. Czas płynął milcząco i spokojnie nad naszymi głowami, a my nie mogliśmy się domyślić, jaki przyjmie obrót.
     Tak to już tutaj jest, ktoś tam rzucił. I to od pokoleń. Zawsze jest to, co stare. To, co było od zawsze. Jak się tu pojawia coś nowego, to zaraz muszą się zwinąć. Tak mówiono. Nie jest to chyba do końca prawda. Ale trochę jest.
     Widziałem, że supermarket nadal stoi tam, gdzie stoi, naprzeciwko kościoła, tam, gdzie za mojego dzieciństwa rozciągały się jeszcze pastwiska. Zimą, zanim się ściemni, widać tam Tatry, obrysowane błękitnym wizerunkiem na złotym tle, zupełnie niczym u Giotta. Market jest czynny jak dawniej, ale w środku wygląda jak szyderstwo rzucone swojej własnej elegancji. Kiedyś wszedłem tam coś kupić. Były posrebrzane drzwi i połyskliwe ściany, nie te siermiężne, jak na hali targowej, a mimo to, jak dało się zauważyć właściwie na każdym kroku, już pozostawione samym sobie i nadszarpnięte zaniedbaniem.
     Można było z satysfakcją w głosie powiedzieć, że tak się kończy ziemska duma. Każdy z nas potrzebuje od czasu do czasu takich konstatacji. One spuszczają z nas niepotrzebne napięcie. Ale trochę to jednak smutne. Bo przecież tutaj kupowało się pierwsze książki, a po szkole chodziło na zapiekanki. Jak się uciekało z lekcji, to tutaj. Z drugiej strony, czy kogokolwiek powinno dziwić, że to, co małe, przetrwało, a to, co wielkie, zaczęło marnieć, zupełnie tak, jakby, upojone własną ambicją, zaczęło samo wchłaniać się od środka? Opowieść tę powtarzano przecież już tyle razy. Stale przypomina nam ona swoją prawdziwość. Nie powinna więc dziwić.
     A może wcale nie chodzi o dumę, tylko o to, że wszystko płynie inaczej, nie po naszemu. O nasz brak sprawczości, z którym powinniśmy się pogodzić. My mamy swoje, a Bóg swoje, i nie możemy wiedzieć wiele więcej ponad to. I tak jest lepiej. Niech tak będzie. W takim stanie ducha poszedłem do kasy, kładąc na taśmę papierowe ręczniki, kilka konserw, opakowania z przyprawami i plastikowe butelki z kuchenną chemią. To jest teraz moja powinność. A co do całej reszty: żyć tak, jak przykazano, tak, jak wyznaczono. Może to jest ten Pański obłok, który na nas padł i zamknął nas w sobie. Może to jest ta noc, która staje się radością.
     Tak czy inaczej, dni płyną teraz jak muzyka ambient. Jak samochód sunący cicho po pustych ulicach w drodze do domu. Jest dobrze. Adwent, ambient.
     Była czerwień i złoto, ikony, różańce, na koniec litania, jak zwykle tutaj. Dym kadzidła, wystawienie Najświętszego Sakramentu, a gdzieś z boku, obok mandylionu, figura Maryi. Później inny świat, a przecież ten sam, przy wejściu warzywniak, następnie mięso i lodówki, a jeszcze dalej żarówki, wyciskarki i lampki nocne. Znowu ten mrok i to światło. Wszędzie nam towarzyszą. Z kolei w Apokalipsie pojawiają się, jak pamiętam, świeczniki. Palą się we wnętrzu świątyni, lecz ich los jest niepewny, mogą zgasnąć. Tylko jedna „lampa”, jak mówi Księga Przysłów, „nie gaśnie nawet nocą”. Ona, łagodnie się modląca, tuż obok mandylionu, jest gwiazdą żeglarzy, latarnią widzianą z morza, ofiarą kadzenia, dzwonkiem do pobudki. Prowadzi marynarzy do portu, a pielgrzymów – do sanktuariów i wiecznej ojczyzny. Wracającym nocą do domu pozwala bezpiecznie dojechać.
     I ja też miałem wtedy w sobie własny magnificat, i „wielbiła dusza moja Pana”, bo zdałem sobie sprawę, że szczęściem jest mieć swoje własne myśli i słowa. Że jest za co dziękować. Dobrze jest widzieć, że coś się zmieniło, choć pozostało takie samo. Czuć, że dni stały się ostatnio spokojne, rozciągnięte i ciche.
     Niektórzy tego nie mają, „umarli grzebiący umarłych” (ale po co?); po prostu siedzą tam, gdzie ich posadzono, tam, gdzie mieli siedzieć, uśmiechają się, bo mieli się uśmiechać, chociaż wcale tego nie chcieli. Mówią to, co mieli mówić, myślą to, co mają myśleć, a dni nad nami płyną, płyną, płyną.
[1] Wj 14,20

 

Michał Gołębiowski (ur. 1989 w Nowym Targu) – pisarz, prozaik, eseista, tłumacz, historyk literatury. Redaktor ,,Christianitas” oraz ,,Nowych Książek”. Publikuje m.in. na łamach ,,Więzi” czy ,,Teologii Politycznej”. Do tej pory wydał m.in. książki Niewiasta z perłą, Bezkres poranka, Słodka ziemia. Jako eseista zajmuje m.in. związkami wiary chrześcijańskiej z kontrkulturą i postmodernizmem. W 2022 roku otrzymał Nagrodę Specjalną Identitas za książkę Bezkres poranka. Sentymentalnie związany z rodzinnym Podhalem. W 2024 roku ukazała się jego debiutancka powieść Dalej tylko pola. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Pamiętaj o kulturze w dyskusji. Każdy komentarz jest sprawdzany przez Administratora