Zechenter: Komunizm zbyt głęboko przeorał nasze społeczeństwo
Komunizm zbyt głęboko przeorał nasze społeczeństwo – z Anną Zechenter, autorką książki „KGB gra w szachy” rozmawia Bogdan Smolarski.
– W pani książce uderza różnorodność tematyczna esejów – przechodzi pani od wydarzeń roku 1917 w Rosji do systemu obozów koncentracyjnych we współczesnych Chinach…
– A po drodze są jeszcze graniczące z ludobójstwem sowieckie próby atomowe, historia tzw. nielegałów, czyli szpiegów sowieckich i rosyjskich, którzy wcielali się w tożsamość obywateli krajów zachodnich – kwestia, nota bene, do niedawna traktowana jako zbiór sensacyjnych wymysłów. Są i dzieje ostatnich polskich „leśnych” w latach 40. i 50., Józefa Franczaka „Lalka”, zastrzelonego przez bezpiekę dopiero w 1963 roku oraz Zdzisława Brońskiego „Uskoka”. Jest historia współpracy zachodnioniemieckich socjaldemokratów z Sowietami, którzy kupowali deputowanych do Bundestagu jak najbardziej dosłownie, co znajduje potwierdzenie w dokumentach. A poza tym ciągłe wypady komunistów ze wschodu na terytorium II Rzeczpospolitej już po podpisaniu pokoju ryskiego kończącego wojnę polsko-bolszewicką; i zdrada zachodnich aliantów wobec tych, którym obiecali bezpieczeństwo: jeńców rosyjskich, ukraińskich, także „białych”, wydanych siłą Stalinowi i wiele innych tematów.
– Czy można powiedzieć, że interesują panią konkretni ludzi czy wydarzenia, a nie opisywanie szerokich zjawisk?
– Jak najbardziej. To jest tak, jakby człowiek przykładał w dowolnym miejscu dziejów szkło powiększające i wyławiał jednostkowy los ludzki czy wydarzenie.
– A nie gubi się w ten sposób kontekstu?
– Nie, bo każdy esej osadzony jest zawsze w szerszej perspektywie. Na przykład: zamiast podawać fakty, cyfry, nazwy ugrupowań niepodległościowych po drugiej wojnie światowej, lepiej wziąć pod lupę jedną historię, jednego człowieka i – jeżeli pozawala na to, naturalnie, materiał dokumentalny – przyjrzeć się dokładnie jednostkowemu przypadkowi. On jest zawsze egzemplifikacją jakiegoś szerszego zjawiska, a koncentracja na szczególe pozwala zaciekawić i wciągnąć Czytelnika. Unika się w ten sposób szerokich analiz – one są również potrzebne – ale na potrzebę tych esejów wybrałam taki właśnie sposób patrzenia. Bo z niego wyłania się obraz żywy, człowiek z krwi i kości, którego los i przeżycia można przyłożyć do całego pokolenia czy formacji.
– Jeżeli pisze pani o murze berlińskim…
– to opisuję nieudaną ucieczkę konkretnego człowieka – o znanym imieniu i nazwisku, o którym wiadomo, czemu chciał wydostać się z Republiki Najbardziej Demokratycznej, i w jakich okolicznościach dosięgnęła go kula lub dopadły psy. Albo koncentruję się na codziennym życiu ludzi z ulicy pogranicznej w 1961 roku: świadków zamurowywania okien i bram wychodzących na Zachód w ich kamienicach. Podobnie jest, kiedy piszę o pomocy udzielanej przez NRD terrorystom z RAF-u: konkretny obóz szkoleniowy w Niemczech Wschodnich, treningi i wpadki.
– Przedstawia pani mało znane fakty z okresu negocjacji przy „okrągłym stole” lub zwalczania „Solidarności Walczącej” przez wschodnioniemiecką Stasi już za rządów Mazowieckiego. Można by spytać: a skąd pani to wie?
– Zdziwi się pan, jeśli powiem, że częściowo z dostępnych powszechnie źródeł? Jest wiele opasłych zbiorów dokumentów, z których te historie można wyczytać. Są też książki o niewielkich nakładach, których czytelnik nie zna, bo przemknęły niedostrzeżone, jak na przykład listy ambasadora USA w Warszawie do waszyngtońskiej centrali pisane w okresie „okrągłego stołu”. Źródła w Polsce nieco lekceważone – takie można odnieść wrażenie – to dokumenty Stasi. W 1994 roku przywiozłam z Berlina, wówczas jeszcze z Instytutu Gaucka, którym dziś kieruje Marianne Birthler, papiery poświadczające udział Kiszczaka, Sobotki i innych w niszczeniu archiwaliów SB. Bo oni się przed towarzyszami z NRD spowiadali.
– Twierdzi pani, że źródła są, tylko rzadko się po nie sięga?
– W popularno-naukowej eseistyce tak właśnie jest. Bo w solidnych opracowaniach naukowych wiele rzeczy można znaleźć, ale mówimy o obiegu informacji w środowisku naukowym historyków. Brakuje, moim zdaniem, publikacji przeznaczonych dla Polaka nie-historyka, który się historią interesuje. Mnie interesuje czytelnik: co może być dla niego ważne w dziejach komunizmu, jakie fakty są słabo znane, jak je prezentować. Przecież piszę dla czytelnika – nie dla siebie. Muszę więc starać się do niego trafić, zainteresować go, złapać i nie puścić, aż przeczyta jakiś esej. Wszystko, co piszę w „Dzienniku Polskim” i innych gazetach jest podporządkowane przede wszystkim odbiorcy.
– Wspomniała pani o dziejach komunizmu. Czy to nie jest właśnie mianownik wspólny dla wszystkiego, o czym pani pisze?
– W rzeczy samej. Co ważniejszego stało się w ubiegłym wieku, co czy nie moglibyśmy sobie poradzić do dzisiaj? Sprawy polsko-niemieckie są mniej więcej uporządkowane – mniej więcej, bo brak nam traktatu pokojowego. Tymczasem skutki komunizmu, łącznie z przekonaniem, że już umarł, są – jak sądzę – nieodwracalne. Przychodzi mi tu na myśl znane zdanie, że największym sukcesem szatana było przekonanie nawet Kościoła Katolickiego, że diabeł nie istnieje. Komunizm zbyt głęboko przeorał całe społeczeństwo, wykorzenił świadomość narodową, również poprzez fizyczne unicestwienie grubo ponad miliona Polaków. Zresztą, nie liczby tu są ważne, lecz jakość, jaką po sobie zostawił. Bardzo jestem przywiązana do zdania Józefa Mackiewicza z powieści Nie trzeba głośno mówić:
Fałszujemy rzeczywistość, stawiając niekiedy znak równania między okupacją niemiecką i sowiecką. Niemiecka robi z nas bohaterów, a sowiecka robi z nas gówno. Niemcy do nas strzelają, a sowieci biorą gołymi rękoma. My do Niemców strzelamy, a sowietom wpełzamy w dupę. Zaś Ferdynand Goetel cytuje w Czasach wojny przedwojennego polityka endeckiego Zygmunta Wasilewskiego, zmarłego w 1948 w Zakopanem: Tamta okupacja uczyła świat, jak trudno coś Polakom narzucić gwałtem. Ta uczy, jak łatwo wziąć nas na obrożę, schlebiając nam i udając przyjaźń.
Bardzo trudno jest skończyć z komunizmem, bo coraz więcej ludzi wierzy, że go nie było, a jeśli był, to dawno.