Erewań: sprzedawcy grożą władzom 'drugim Tunisem'
Trzeci dzień uliczni sprzedawcy protestowali pod siedzibą mera Erewania.
We wtorek 18 stycznia 2011 r. policja niespodziewanie zamknęła jedno z większych „dzikich” targowisk w Erewaniu. Szacuje się, że w stolicy Armenii z nielegalnego handlu ulicznego utrzymuje się około dziesięciu tysięcy ludzi.
Protestujący żądają wycofania się merostwa z zamiaru likwidacji bazarów, które zabezpieczają im minimalne zarobki pozwalające przeżyć. Na transparentach pojawiły się hasła: „Niech nie zabraknie nam chleba powszedniego”, „Odejdź merze!”, „Jesteśmy głodni”. Jednak ani mer ani jego przedstawiciel nie wyszli do protestujących. Przybył natomiast jeden z dowódców służby patrolowej Robert Melkonyan, który zagroził „rozbijaniem głów” i wezwał do natychmiastowego rozejścia się.
Od manifestantów można było usłyszeć, że w przypadku nie uznania ich postulatów za słuszne, dojdzie w Erewaniu do podobnych wypadków jak ostatnie w Tunezji. Demonstranci obiecali także, iż udadzą się do przebywającego z wizytą w Armenii prezydenta Gruzji Michaiła Saakaszwilego z prośbą o pracę w jego kraju, skoro nie mogą zapewnić sobie utrzymania we własnej ojczyźnie.
W ostatnich dniach w Armenii przebywał Thomas Hammarberg, komisarz praw człowieka Rady Europy. Podczas jego wizyty opozycja demonstrowała w sprawie natychmiastowego uwolnienia więźniów politycznych.
Źródła: rus.azatutyun.am, rus.azatutyun.am, news.rambler.ru, regnum.ru
(BC)
Po pierwsze, nie Erewań lecz Erywań (por. obowiązujące od dawna w RP nazewnictwo ustalone przez główną komisję nazw geograficznych). I nie zabezpieczają zarobki lecz zapewniają. I nie Melkonyan, lecz Melkonian (przecież nie Chaczaturyan czy Isahakyan, lecz Chaczaturian i Isahakian). Pisownia Saroyan obowiązuje, owszem, w Ameryce. Inie Michaił Saakaszwili lecz Micheil (jakkolwiek dziwnie to brzmi, tak właśnie jest po gruzińsku.
A merytorycznie - ta pozornie błaha wiadomość jest nie tylko ciekawa, ale i ważna.
Jerzy Szokalski