Maciej Zakrzewski – Hannibal ante portas i co dalej? (ARCANA 129)
Sprawa imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, podobnie jak sprawa terroryzmu islamskiego, przy całym dramatycznym przebiegu posiada przynajmniej jeden pozytywny skutek. Wyrwała społeczeństwa zamieszkujące kraje europejskie i ich elity z głębokiego snu. Oto po ponad dwóch dekadach względnej stabilności na kontynencie ponownie odczuto złowrogi zgrzyt politycznej sejsmologii, przy którym wojna na Bałkanach czy polityka Władimira Putina to zaledwie wichury oglądane przez okno jasnego i ciepłego domostwa. Po upadku muru berlińskiego tzw. polityka europejska sprowadzała się zaledwie do gry interesów, przekomarzania się z Rosją i Stanami Zjednoczonymi, szukania pomysłu na zachowanie status quo. Jedynym szczególnym wyzwaniem dla Unii Europejskiej był problem rozszerzania własnych granic, co przy gorliwości i neofickiej postawie państw aspirujących do członkostwa nie wymagało specjalnego wysiłku w zakresie polityki, co najwyżej biurokracji.
Aktywna polityka Putina na wschodzie Europy została potraktowana przez przywódców dawnej Europy raczej na sportowo. Jedną ręką pomalowano twarze na marsowe barwy, natomiast drugą trzymano się kurczowo schowanej głęboko nowej „żelaznej kurtyny”, aby przy pierwszych wystrzałach szybko ją zaciągnąć i podjąć szereg pozorowanych działań. Niestety, takie czasy zawsze będą formowały odpowiedni sobie rodzaj przywództwa politycznego. Wystarczy przeglądnąć plejadę europejskich polityków, którzy wzięli odpowiedzialność za kontynent po erze Helmuta Kohla i Margaret Thatcher, aby dojść do przekonania o zatarciu różnić pomiędzy polityką a cyrkiem. W ciągu tych lat przez europejskie gabinety przeciągnął korowód kolorowych postaci udających wielkich polityków. Romano Prodi, Tony Blair, Gerhard Schróder, Silvio Berlusconi i ulubieniec Francuzów Nicolas Sarkozy. Nic dziwnego, że na tym tle kanclerz Angela Merkel w oczach współczesnych Europejczyków uchodzi niemal za inkamację Katarzyny II bądź Marii Teresy. Oczywiście, to nie jest tak, że to tylko politycy z „rasowych chartów” przekształcili się w głośno szczekające jamniki. Na skutek marazmu i dobrobytu oraz braku realnych wyzwań cała Europa skundlała, ze swoimi politykami, a przede wszystkim obywatelami krajów tworzących kontynent. Na wydarzenia na Majdanie społeczeństwa zachodnie, w tym również w znacznym stopniu Polacy (co świadczy o tym, że zostaliśmy już w dużej mierze „dobrymi” Europejczykami), spoglądały z podziwem, niepewnością, ale i z poczuciem ulgi zwiększającym się wraz odległością stolicy własnego kraju od Kijowa.
O dyplomacji XIX wieku można wiele złego powiedzieć, ale mimo swego arcycynizmu miała swój styl i własny rozum, współczesna dyplomacja na kontynencie europejskim oprócz tego, że jest cyniczna, to jest głupia i brzydka. Opinia publiczna dawnej Europy zawsze była empatyczna, fale entuzjazmu (szybko często opadające) dla Polaków, Włochów, Greków i innych nieszczęsnych nacji były szczere. Natomiast współczesnego Europejczyka interesuje cudze nieszczęście o tyle, o ilejest ono w telewizorze (patrz Majdan),jeśli nieszczęście do niego przychodzi reaguje naiwnie i głupio (patrz imigranci).
I oto zastukali do bram domostwa imigranci, a w środku zaczęli się wysadzać terroryści. Pojawił się problem nie w dalekich Chinach czy na obrzeżach, jak Ukraina, ale poruszyły się niepokojąco fundamenty. Huk zbudził ociężałe cielsko starego imperium.
Wobec kwestii imigranckiej zajęto skrajne stanowiska od rozczulającego dziecięcą naiwnością optymizmu po kasandryczne wezwania do obrony okopów Świętej Trójcy. Już sama ta polaryzacja ukazuje, iż w przeciwstawnych obozach rozsądek raczej często nie gościł. Oba obozy wzajemnie warunkują swoje istnienie, zamiast skupić się na rozwiązaniu arcytrudnego problemu dotyczącego egzystencji kulturowej kontynentu. W typowy dla demokratów sposób wymyślono narracje dla tych, co są za i dla tych, co są przeciw, nie zważając, że idzie o zagadnienie szersze niż popularność wśród mas. Zbawiennym dla obu stron okazał się problem terroryzmu. Dla tych na prawo identyfikacja imigrantów z terrorystami spadła z nieba, dla lewicy posłużyło to do przykrycia porażki nie tyle polityki eurokracji, co idiotycznej i całkowicie nieskutecznej polityki imigranckiej ostatnich dziesięcioleci. Wystarczy spojrzeć na metryki i obywatelstwo terrorystów, aby wiedzieć, że nie w imigracji tkwi źródło problemu. Zamachów dokonują nie obywatele Syrii, Libii czy Iraku, ale synowie post-napoleońskiej fikcji rządów cywilnych oderwanych od kultury. To synowie oświeconej V Republiki i poddani króla Belgów. Imigranci w drugim, trzecim pokoleniu wysadzają państwa, które roztaczały nad nimi opiekę. Paradoksalnie, młodzi arabscy terroryści właśnie poprzez zamachy potwierdzają swoją europejskość, pisząc wespół z Breivikiem, a po dziewiętnastowiecznych anarchistach, Czerwonych Brygadach i grupie Baader-Meinhoff kolejny, możliwe, że ostatni, rozdział w historii europejskiego nihilizmu. Podpalając Europę, czynią to z takich samych powodów co Nieczajew, tylko że sztandar już ma inne symbole.
Europa stanęła w obliczu dwóch procesów. Z jednej strony, co najtrudniej przyznać, końca oświeceniowego projektu uniwersalnego „człowieka bez właściwości”, z drugiej zaś nowego zjawiska z obszaru „politycznej geologii”, czyli ponownej wędrówki ludów. Współgranie obu czynników powoduje, że koniec oświeceniowego projektu Europy będzie oznaczał koniec Europy w ogóle, innej nikt może nie zdążyć zbudować. W związku z tym, że obecne procesy zachodzą na poziomie podłoża, działania biurokracji europejskiej, która nawykła do rozwiązywania problemów technicznych, a nie politycznych, okazują się nieskuteczne. Eurokraci skoncentrowali się na zagadnieniu dyslokacji, czyli kolejnego zamiecenia sprawy pod dywan. Strategia „otwartych drzwi” nosi znamiona, wedle określania Adolfa Bocheńskiego, „samobójstwa w obawie przed śmiercią”, inaczej „dobrej śmierci”, czyli eutanazji. Postawa zwolenników „okopów św. Trójcy” miałaby sens, gdyby to były rzeczywiście szańce „świętej Trójcy”, a nie okopy gigantycznego domu starców. Nawet jakbyśmy zaklinali rzeczywistość, to i tak geriatria i starczy uwiąd w przypadku Europy następujący w sensie biologicznym i kulturowym nigdy nie przemoże dynamizmu ludów młodych, które ryzykują życie, aby przepłynąć na rozlatujących się barkach Morze Śródziemne. Podjęcie ryzyka jest wielkim sprawdzianem przed życiem, który Europejczyk przegrywa od lat. Młodzież arabska, jakby tego nie oceniać, idzie na wojnę bądź ucieka przed nią w walce o życie, stawia na szali swoje życie, młodzież europejska wyjdzie na ulice co najwyżej w obronie dostępu do Internetu. I to jest ten dystans, jaki dzieli nas od życia; i to jest dystans jaki dzieli nas od śmierci.
Andrzej Bobkowski (ten co wyjechał do Gwatemali) ponoć mawiał, że jak Europę szlag trafi, to dziury w niebie nie będzie. Dzisiaj już nikt po Celtach nie płacze, a Imperium Rzymskie jest wiecznie żywe, tylko dlatego, że już nie istnieje. Zawsze w imię pięknego etosu użyźnienia gleby pod przyszłe formacje, można pięknie samemu zejść do grobu. Tyle, że to nie będzie koniec piękny, ale żałosny, tak jak kiepski jest kres każdej rozkładającej się formacji kulturowo-politycznej. O wzniosłym trwaniu na posterunku mówił jeszcze Oswald Spengler, jednak nie przywidywał, że końcem nie będzie śmierć na polu walki, ale rzeź baranów i gnicie.
Może i z wyrokami dziejów nie ma co dyskutować, ale zawsze można powalczyć. Zamiast budować szańce wokół domu starców, trzeba samemu ten dom starców wysadzić w kosmos. Anie tak niestety nie odmładza jak wojna. Tego Europa potrzebuje jak powietrza. Tym bardziej, że jest przeciwnik szczerzący zęby (Państwo Islamskie),jest moralny motyw (zamachy) i nawet jest całkiem duży interes do zrobienia, tylko potrzebna jest wola. Pozwolenie na przejęcie Rosji inicjatywy na Bliskim Wschodzie było wielkim błędem, którego jeśli się nie skoryguje (o ile się jeszcze da), skutki będą odczuwalne przez dziesięciolecia (a Polska stanie się miejscem, gdzie będzie bolało najbardziej).
Kampania bliskowschodnia, oprócz kwestii moralnej (wojna sprawiedliwa, której nie powstydziłby się Paweł Włodkowic), ekonomicznej i strategicznej, jest najważniejsza właśnie z punktu widzenia płaszczyzny tożsamościowej. Po pierwsze, nic tak nie jednoczy jak wspólna akcja wojenna, a być może byłaby to szansa na pierwszą prawdziwą wojnę pod sztandarami nowej Europy; po drugie, konflikt zawsze jest kuźnią talentów prawdziwie politycznych. Nie potrzeba kanclerz Merkel, ale europejskiego Bismarcka, nie potrzeba nikomu Hollanda ani Camerona, ale przywódców na miarę Napoleona czy Churchilla sięgających po władztwo nie krajowe, ale kontynentalne. Być może byłaby to pierwsza z wojen w imieniu nowego organizmu, który domaga się życia.
Zbudowanie europejskiej podmiotowości militarnej wiąże się nieuniknienie z jeszcze jednym z następstw - przebudową formuły Układu Północnoatlantyckiego i podjęciem próby upodmiotowienia skrzydła kontynentalnego w tym układzie. Opieka sojusznika zza oceanu, jak każda zbytnia troska, prowadzi do zaniku samodzielności. Obecny kształt NATO jest reliktem zimnowojennym, który daje tylko i wyłącznie złudne poczucie bezpieczeństwa. Zresztą możliwe zwycięstwo pana Donalda Trampa w wyścigu o tron w Białym Domu dobitnie znamionuje zakończenie pewnej ery w relacjach atlantyckich.
Europa tak jakjej obywatele stali się niezdarni. Jakakolwiek inwazja na kontynent, bez pomocy z zewnątrz, nie napotka na żaden opór, nie zatrzyma się ani na Wiśle, ani na Renie, tylko przejdzie gładko aż po Gibraltar (chyba, że zacznie się od strony Gibraltaru). Problem jednak polega na tym, że jak objęcia Układu Północnoatlantyckiego rozleniwiły elity i dały im komfort niemartwienia się o bezpieczeństwo, to państwa opiekuńcze zrobiły to samo w stosunku do własnych obywateli, którzy pojęcie bezpieczeństwa kojarzą w dużej mierze z bezpieczeństwem socjalnym (ostatnio wprawdzie terroryści trochę namieszali). Symptomatyczne jest, że w dużej mierze reakcja przeciwko imigrantom właśnie odbywa się w imię obrony przywilejów socjalnych rozpieszczonego motłochu. W krajach tzw. nowej Unii, gdzie system socjalny jest skromny, bynajmniej nie z rozsądku, ale ze skromniejszych funduszy, na czoło wysuwa się aspekt kulturowy.
Trzeba przyznać, że wielka polityka, albo, jakby to powiedział Junger, polityka w wielkim stylu, wymaga pieniędzy. Wybórjest prosty: rakiety albo sztuczne zęby.
Wezwania do kompanii neokolonialnej oczywiście winny się spotkać z odruchem niechęci i sądu o daleko idącej fantazji autora. Zaznaczmy jednak, że ta fantazja nie idzie tak daleko, aby uwierzyć w to, że „oddział geriatryczny” zwany Europą jest w stanie przetrwać obecny kierunek zmian. Dzisiejsi przywódcy z całą eurokracją znają tylko jedną taktykę - spowalnianie tego, co nieuniknione. To, co przebudziło, a raczej przeszkodziło w iluzji eurolandu, nie znikło. Stan życiowej i politycznej nieporadności nie ustąpi bez znacznie większych i drastycznych wydarzeń niż te, które oglądaliśmy.
Nie należy jednak zapominać, czy nam się to podoba czy nie, że los kontynentu jest również przeznaczeniem Polski. Na naszym krajowym podwórku mała polityka miesza się ze zwykłą małością. Polska w stosunku do krajów Europy Zachodniej pod względem sytuacji etnicznej ma sytuację arcykorzystną. W porównaniu do Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec przyjazd do Polski siedmiu tysięcy imigrantów nie znaczy całkowicie nic. Nie wspominając o tym, że większość z nich powędrowałaby z naszego kraju równie szybko jak przywiozłyby ją niemieckie autokary. Sprawne polityczne przywództwo z taką skalą zagadnienia poradziłoby sobie bez większego problemu i bez uszczerbku, uzyskując możliwości wielu korzyści. Sprawa imigrantów, których Polacy widzieli zazwyczaj w telewizorze, jest polityczną rozgrywką na użytek wewnętrzny. Całkiem zwykła i mała kampania wyborcza. Natomiast to, co jest niepokojące, to wzbudzanie mało szlachetnych emocji, zamykania się we własnym tyglu i szczerzenia zębów na żyjących w naszym kraju od wielu lat ludzi pochodzących z innych krajów. Strach nieporadnej administracji i niewydolnego państwa łatwo przerzucono na społeczeństwo, co w przypadku systemu demokratycznego rozwiązuje dysonans wynikający z nieporadności. Nie chodzi oczywiście o to, aby Polacy masowo zabrali się za robienie kanapek dla przybyszów, ale aby przede wszystkim w obecnej sytuacji porzucić politykę histerycznych emocji, a przyjąć za punkt wyjścia zimną kalkulacje racji stanu. Stać nas na to, gdyż zagadnienie migracyjne jest dla nas sprawą o wiele mniej realną niż dla społeczeństw zachodnioeuropejskich.
Na czym w takim razie będzie polegała polska racja stanu? Jeden z największych talentów politycznych XIX stulecia papież Leon XIII wobec utyskiwań przedstawicieli prawicowej reakcji, ponoć powiedział, wskazując na krucyfiks, że Kościół jest wiemy tylko jednemu trupowi (Voila le Seul cadavre Au quel’Eglise est attache). Głównym priorytetem politycznym winno być odróżnienie tego, co żyje i domaga się woli i siły, od tego, co zdycha. Nie ma innej politycznej racji stanu niż życie. W dzisiejszym świecie, w którym karty rozdają tylko najmocniejsi gracze, Polski nie stać na bycie peryferium; Polska jako skansen poszlacheckiej mentalności popadnie w zapomnienie zgnieciona przy starciu gigantów, coraz potężniejszych i coraz bardziej bezwzględnych. Nie stać nas na powtórzenie scenariusza z 1795 i 1939. Okopywanie się w schemacie wyszehradzkim i wyszarpywanie z unijnych funduszy coraz to większych dotacji unijnych to jest żadna polityka, to tylko kupowanie czasu. Kluczowym wyznacznikiem Polskiej Racji Stanu nie jest walka o „Europę ojczyzn”, ale - na co wskazywał wiele lat temu Tomasz Gabiś - walka o Europejskie Imperium. Tylko poprzez akcelerację procesów budowy nowego państwa można ustrzec się zguby i zająć w tym procesie rolę podmiotu.
Istnieją jednak dwa kluczowe balasty tego procesu. Po pierwsze, europejska tradycja integracyjna ucieleśniana jest przez obecny system polityczny wspólnoty, po drugie, sentyment w kierunku państwa narodowego. Współczesny kształt Unii Europejskiej w znacznej mierze jest wypadkową dwóch sił: szeregu kompromisów interesów gospodarczych i politycznych państw oraz lewicowego projektu kulturowego, którego zrębów można doszukiwać się w wydarzeniach 1968 roku. Trudna to prawda, jednak prawica europejska nie potrafiła w ostatnich dziesięcioleciach wypracować sensownego projektu integracyjnego, ograniczając się do hasła „Europy ojczyzn” bądź strategii walki o pozycję państwa narodowego w ramach systemu. Projekt integracyjny w obecnym kształcie jest osiągnięciem europejskiej lewicy. Sukcesem z pewnością jest, że istnieje; porażką-jego niewydolność i słabóść. Lewica, która nie sięgnie po hasło „dyktatury proletariatu”, zawsze jest żałośnie nieskuteczna. Trwanie projektu europejskiego jest wyłącznie zasługą geopolityki. Czas prawicowej impotencji w zakresie integracji winien dobiec końca i, aby z kontynentu, z europejskiego imperium in potentia nie przekształcić się w imperialny folwark. Prawica europejska winna porzucić swoje ciepłe lokalne domostwa, aby realizować cele polityczne, które można streścić w trzech punktach:
- radykalne wzmocnienie instrumentów władzy,
- znoszenie eurokratycznych barier ekonomicznych,
- porzucenie tzw. polityki kulturalnej.
Unia Europejska winna być tworem czysto politycznym i ekonomicznym. Polityka tzw. wartości europejskich jest tylko i wyłącznie przeszkodą integracyjną, którą należy odrzucić jako szkodliwą. Tylko, że prawica, aby odcinać balast obciążający kontynent, sama musi wyzwolić się ze schematów myślenia partykularnego. Punkt ciężkości politycznej winien przenieść się na poziom kontynentalny. Proces wielokrotnie przerabiany przez Polaków w trakcie historii, choćby Unia Polsko-Litewska, pokazuje, że jest możliwe łączenie politycznego rozsądku z zachowaniem odrębności. Silne tożsamości nie potrzebują prawa i sztucznych barier, aby realizować swoje prawo do życia. Z tym przekonaniem Jan Paweł II kierował swój apel do Polaków z chwilą postępującej integracji.
Zaznaczmy, że nie chodzi o żaden entuzjazm dla istniejących form, o żadne hurraoptymistyczne śpiewanie Ody do Radości i machanie mnożącymi się gwiazdkami na niebieskiej chorągiewce, ale o polityczne działanie i tworzenie na tym skrawku ziemi nowego ośrodka potęgi politycznej, gospodarczej i technologicznej. Droga zawsze jest tylko do przodu, za plecami wyglądają już tylko puste oczodoły ludów wymarłych.