Prof. Nowak: Lech Kaczyński zapłacił za mówienie prawdy o Rosji

„Polacy nawet w najgorszych momentach epoki rozbiorowej nie byli skłonni przyznać, że są małym narodem. Roman Dmowski w Polityce polskiej i odbudowaniu państwa pisał wprost, że nie jesteśmy jednym z tych małych narodków, jakich jest wiele w Europie Środkowo-Wschodniej”.
02.10.2017 19:48

„(...) Nie popadając w mega­lomanię, możemy chyba powiedzieć, że Polska w skali europejskiej przynajmniej jest średnim państwem. I to jest ważne – nie dać się zepchnąć do pozycji małego narodu, który musi pozostawać zawsze tylko popychadłem polityki silniejszych”. Tak mówił o naszym specyficznym położeniu wielki historyk dyplomacji, Piotr Wandycz (1923-2017), zmarły niedawno emerytowany profesor Yale University. To było jeszcze na progu odzyskiwanej przez Polskę niepodległości, w 1991 roku (Czy Polacy są małym narodem? – rozmowa z prof. Piotrem Wandyczem, „Arka”, nr 33, 3/1991).  

A jak jest dzisiaj? Dla dużej części współczesnych Polaków problem nie istnieje: wiadomo, jesteśmy mali. Rola popychadła jest trudna do uniknięcia, trzeba się z nią pogodzić. Na nic lepszego nie zasłużył „ten kraj”. A poza tym – przecież nikt nas już nie popycha. Żyjemy w szczęśliwych czasach Unii, która obiecuje raj postnarodowego użycia. Trzeba co najwyżej jeszcze tylko opornych, zacofanych Polaków wypchnąć z narodowego grajdołka.

 

Cały tekst oraz inne artykuły i wywiady w najnowszym, 136, numerze Arcanów. Żeby zobaczyć kliknij TUTAJ

 

Cóż – ten sen kończy się teraz, gwałtownie. Nie dlatego, że tak uparli się „zacofani Polacy”, ale dlatego, że niestety imperialne ambicje naszych sąsiadów nie wygasły. Przeciwnie: ujawniają się właśnie z niepokojącą siłą. I owszem – Polska odważyła się mówić o tym otwarcie jako pierwsza. Tak było z dostrzeżeniem neoimperialnej, agresywnej tendencji w polityce Putina – w czasach, kiedy „postępowa” Europa zachwycała się jeszcze powszechnie liberalizacją Rosji, a polski minister spraw zagranicznych rok po napaści armii rosyjskiej na Gruzję pisał (na łamach „Gazety Wyborczej”), że nasza wielka wschodnia sąsiadka nigdy nie była tak wolna i demokratyczna, jak pod rządami Putina właśnie. Prezydent Lech Kaczyński miał wtedy odwagę mówić o ślepocie politycznej wyznawców takiej linii. I, pamiętamy, zapłacił za to Prezydent Lech Kaczyński miał wtedy odwagę mówić o ślepocie politycznej wyznawców takiej linii. I, pamiętamy, zapłacił za to. Teraz rząd Polski, nie dając się zepchnąć do roli popychadła w Europie, zaczyna otwarcie mówić o niebezpieczeństwie transformacji Unii – w berlińskie imperium.  Czy też będziemy musieli za słowo niepoprawnej prawdy zapłacić? Taki los – średniego narodu? A może raczej narodu położonego w środku – pomiędzy dwoma narodami skłonnymi do imperialnych fantazji? Czy znów musimy się odnaleźć między Rosją a Niemcami? Jak to zrobić?

Niewątpliwie pytanie staje się tego lata gorące. Z jednej strony, realizując politykę dekomunizacji przestrzeni publicznej, nasz rząd ogłasza zamiar usunięcia wszystkich „pomników wdzięczności” wobec sowieckich „wyzwolicieli” – w istocie znaków imperialnej zwierzchności Moskwy. Duma zgrzyta zębami i grozi sankcjami. Postępujące dochodzenie w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej, prowadzone pod patronatem Ministerstwa Obrony Narodowej RP, wskazuje coraz poważniejsze przesłanki na rzecz tezy o możliwym zamachu, a tropy prowadzą do Rosji… A tu wojsko rosyjskie szykuje się właśnie do największych w najnowszej historii manewrów za naszą wschodnią granicą: Zapad-2017. Na terenie Białorusi we wrześniu 13 tysięcy żołnierzy Putina (a z zapleczem technicznym i logistycznym – kilkakrotnie więcej) ćwiczyć będzie rozmaite warianty wojny z sąsiadami. Już po drodze na manewry, rosyjscy desantowcy praktykują w obrodzie kaliningradzkim atak na wybrzeże sąsiedniego państwa. Niektórym przychodzą na myśl manewry Zapad-1981. Tamte były jeszcze większe (blisko 100 tysięcy żołnierzy, wtedy jeszcze Armii Sowieckiej), też miały budzić grozę – no i skończyły się nie najlepiej dla nas. Nie wojną, co prawda, ale stanem wojennym. Groza wraca, bo nasz rząd szarżuje zanadto?

Ba, z drugiej strony – rzuca rękawicę także zachodniemu sąsiadowi, ciska otwarte wyzwanie niemieckiej „soft power” w unii i w Polsce. Pokazuje jej działanie m.in. na przykładzie podwójnych standardów, stosowanych przez Berlin (za pośrednictwem Brukseli) w sprawie tzw. uchodźców. Berlin się gniewa. Tym bardziej, że już zapowiadana przez PiS jest „dekoncentracja mediów” nad Wisłą – czyli uderzenie w niemieckie konglomeraty medialne, panujące dotąd bez protestów „w tym kraju”. A jeszcze prezes Kaczyński rusza zuchwale sprawę odszkodowań za straty w II wojnie światowej. To już nie tylko z unii chce nas wyprowadzić, ale wojnę prowokuje z oboma potężnymi sąsiadami naraz? Bać się – czy „nie pękać”? Rozglądamy się w lewo, w prawo, na wschód i na zachód – i nie możemy się opędzić od tego pytania

Bać się – czy „nie pękać”? Rozglądamy się w lewo, w prawo, na wschód i na zachód – i nie możemy się opędzić od tego pytania. Od tysiąca lat. I znowu – teraz.

 

  1. Lekcje historii

 

Za rok będziemy obchodzić stulecie odzyskania niepodległości. Dobra okazja, by przypomnieć, że nam ją potężni sąsiedzi uprzednio zabrali. Ktoś inny może powiedzieć – że winna była raczej „nieostrożność” polskich elit politycznych: że trzeba było wiernie stać przy Imperatorowej, to może by Rzeczypospolitej z mapy nie wymazała. A jak nie przy Imperatorowej, to przy dobrym królu pruskim. Nasi przodkowie nie „pękali” jednak i uchwalili Konstytucję 3 Maja, podobnie jak aukcję wojska. Przydało się rok później, kiedy trzeba było zmierzyć się z armią Imperatorowej, która kazała zrobić „porządek” nad Wisłą. Ale było tego naszego wojska wciąż za mało, żeby pobić Rosję. W dodatku król Staś (podobnie jak najodważniejsi wcześniej jego doradcy, tacy choćby jak Hugo Kołłątaj)  – „pękł”. 23 lipca 1792 roku przystąpił do targowicy. Jakby chciał nam powiedzieć, że rację mają ci, co się w porę boją. On się przestraszył nie w porę, za późno. Pruski sojusznik nie pomógł Polsce, tylko zadbał o swoje interesy – jej kosztem. Porozumiał się z Imperatorową z Petersburga – i Polska z mapy została wymazana. Ostatecznie dokonały tego dzieła zgodnie trzy sąsiedzkie imperia: Rosja, Prusy i (najbardziej pazerna) Austria. To jedna lekcja historii: taka dla cyników, albo (gdyby kogoś ta nazwa raziła) dla „realistów”, którzy wyznają tezę, że skoro sąsiedzi są od nas silniejsi, to trzeba wisieć u ich klamki, przynajmniej u jednego sąsiada, albo – najlepiej – u wszystkich naraz. Wtedy będziemy bezpieczni?

Na postawione na początku pytanie zupełnie odmiennie pozwala spojrzeć przypomnienie innego, bardzo okrągłego, przypadającego także w przyszłym roku jubileuszu. 30 stycznia 2018 roku  minie tysięczna rocznica  pokoju, który zakończył najdłuższą (15-letnią) i zwycięską zarazem wojnę Polski z Niemcami, władztwa Bolesława Chrobrego z królestwem Henryka II. Pokój podyktowany przez Bolesława w Budziszynie 30 stycznia 1018 roku przywołać można, aby wskazać odwieczną, millenijną determinację polskiej wspólnoty politycznej, by bronić niepodległego bytu. Albo – i to się niektórym wielbicielom potęgi marzy – można mówić o owym dokonaniu Chrobrego jako pokazie zdolności Polski do budowania własnego imperium: imperium środka, między Niemcami a Rosją. Zwolennicy owej idei mogą przypomnieć silnie rzeczywiście oddziałujący na wyobraźnię fakt. W tym samym roku, kiedy Chrobry odrzucił siły króla niemieckiego za Budziszyn, wyruszył z wielką wyprawą wojenną na Ruś, do jej ówczesnej stolicy: Kijowa. 22 lipca tego samego 1018 roku stoczył zwycięską bitwę nad Bugiem, a już 15 sierpnia wkraczał triumfalnie do ruskiej stolicy, śląc z niej triumfalne listy do imperatorów Zachodu (Henryka II) i Wschodu (bizantyjskiego cesarza Bazylego II). Dwa małe przypisy do tej pięknej wizji trzeba jednak uczynić. Po pierwsze: na Kijów ruszył Chrobry wtedy, kiedy już zawarł pokój z niemieckim sąsiadem, a nawet uzyskał od niego symboliczne posiłki na tę wschodnią wyprawę. To jednak nie była wojna na dwa fronty. Po drugie – i to, niestety, poważniejsze zastrzeżenie: Polska początku XI wieku nie udźwignęła brzemienia imperialnych ambicji wielkiego władcy: dwadzieścia lat po triumfach budziszyńsko-kijowskich zapadła się niemal całkowicie w buncie zmęczonej wysiłkiem ludności, wykorzystanym przez ambitnych oligarchów i – oczywiście – niedawno pokonanych sąsiadów, którzy wzięli srogi rewanż. O niepodległość trzeba walczyć śmiało, tak jak robili to woje Chrobrego. Ale czy stać nas na samodzielne zbudowanie trwałej struktury imperialnej, w takim a nie innym geopolitycznym położeniu? To pytania, jakie wynieść możemy z drugiej lekcji historii.

Niestety, historia się nie skończyła. Ani w wieku XI, ani w wieku XVIII. Obchodzimy ze słuszną dumą święto 15 sierpnia, wspomnienie triumfu odniesionego w bitwie warszawskiej roku 1920 nad bolszewicką nawałą. Udało się ją zatrzymać. To było bezcenne – dla Polski i wielu innych narodów naszej części Europy, które zyskały czas, by rozwinąć swoją uzyskaną po I wojnie niepodległość, utwierdzić swą nowoczesną tożsamość, od której chcieli ich „wyzwolić” żołnierze Lenina i Trockiego. Niestety, zaraz po 15, przychodzi w naszym dziejowym kalendarzu 23 sierpnia: pakt Ribbentrop-Mołotow. Porozumienie imperium sowieckiego (geopolitycznie kontynuującego tradycję czy raczej siłę ciążenia Rosji) oraz niemieckiego, które znowu wymazało z mapy Polskę i inne kraje, skazane na życie „pomiędzy” imperialnymi apetytami Moskwy i Berlina. To jest pamięć wciąż świeża. To było zaledwie 78 lat temu. Wciąż są wśród nas ci, którzy tamto doświadczenie pamiętają. I brakuje milionów tych, którzy wskutek porozumienia Stalina z Hitlerem nie przeżyli następnych sześciu lat II Apokalipsy. Nie brakuje natomiast takich mędrców, którzy dziś z tamtej lekcji wysuwają prosty wniosek: trzeba było wtedy wybrać zgodę z silniejszym, z Hitlerem. Apokalipsa by nas ominęła. Wcześniej w PRL słyszeliśmy podobną argumentację, piętnującą polityków II RP za brak roztropnego porozumienia z Moskwą, która mogła nas oczywiście uratować od wszystkich nieszczęść.

Polska jednak nie stała się ani krajem pastuchów niemieckiego bydła na Uralu, ani strażników obozów zagłady dla Żydów (co wróżyła nam zgoda z Hitlerem), ani też 17 republiką bratniego Związku. Polska jednak nie stała się ani krajem pastuchów niemieckiego bydła na Uralu, ani strażników obozów zagłady dla Żydów (co wróżyła nam zgoda z Hitlerem), ani też 17 republiką bratniego Związku Życie straciło, to straszna prawda, kilka milionów jej obywateli, ludzi po prostu. Polska poniosła też gigantyczne straty materialne. Nigdy przez ich sprawców nie powetowane. Utraciła również blisko połowę swojego przedwojennego terytorium na rzecz „wyzwolicieli” ze wschodu. Ale zyskała 105 tys. km2 obszaru: cennych i pięknych także ziem zachodnich i północnych. I dzisiaj nie można chyba powiedzieć – inaczej niż w 1945 roku –  że Polska jest przegrana.  Jest niepodległa i odzyskuje siły. Jaka więc jest ta ostatnia lekcja historii, związana z pamięcią 23 sierpnia 1939 roku? Czy wybór obrony niepodległości okazał się zły? Nawet przeciwko zmowie obu potężnych sąsiadów? Ostatecznie świat jest większy od Niemiec i Rosji, nawet razem wziętych, a ich potęga budzi w końcu zawiść i przeciwdziałanie ze strony zagrożonych nią, jeszcze większych mocarstw…

 


Ostatnie wiadomości z tego działu

Nowy podwójny 175-176 numer dwumiesięcznika ARCANA!

Nowy 174 numer dwumiesięcznika ARCANA!

Prenumerata dwumiesięcznika na rok 2024!

Nowy 173 numer dwumiesięcznika Arcana!

Komentarze (0)
Twój nick:
Kod z obrazka:



Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy. Wszystkie opinie są własnością piszących. Ponadto redakcja zastrzega sobie prawo do kasowania komentarzy wulgarnych lub nawołujących do nienawiści.

Wyszukiwarka

Reklama

Facebook


Wszystkie teksty zamieszczone na stronie są własnością Portalu ARCANA lub też autorów, którzy podpisani są pod artykułem.
Redakcja Portalu ARCANA zgadza się na przedruk zamieszczonych materiałów tylko pod warunkiem zamieszczenia informacji o źródle.
Nowa odsłona Portalu ARCANA powstała dzięki wsparciu Fundacji Banku Zachodniego WBK.