Ks. prof. Zieliński: Beatyfikacja Jana Pawła II przyniesie plon stukrotny

Rozmowa z ks. prof. Zygmuntem Zielińskim o takich aspektach pontyfikatu papieża Polaka, o których rzadko kiedy możemy usłyszeć.

23.03.2011 20:36

Portal ARCANA: Zbliża się beatyfikacja Ojca Św. Jana Pawła II, którego wielkim marzeniem było zbliżenie z Kościołem Prawosławnym. Czy od czasu śmierci papieża Polaka jesteśmy bliżej czy dalej zrealizowania tej dziejowej misji? A może zakończenie schizmy jest w ogóle niemożliwe?

Ks. Prof. Zygmunt Zieliński: W pytaniu zawarte jest zagadnienie wykraczające poza pontyfikat Jana Pawła II. To jest temat blisko tysiącletni, od 1054 roku stanowiący bolesny wyrzut sumienia chrześcijaństwa. Tamta schizma mogła być unicestwiona w zarodku, bowiem wystarczyło wyjaśnić okoliczności działania kardynała Umberto da Silva Candida i byłoby po sprawie, ale, jak się okazało, kolejne próby pojednania na soborach w Lyonie (1274) i Florencji (1439) okazały się daremne. Zresztą, sytuacja z połowy XI wieku była bardziej nieporozumieniem i stąd wyniknęła pochopna i nerwowa decyzja, nota bene podjęta przez kardynała, którego mocodawca – papież już nie żył, a zatem nie było kanonicznego mandatu, jakim mógł się legitymować poseł papieski w Konstantynopolu.

Można zapytać dlaczego, skoro oba Kościoły są sakramentalne, apostolskie i mają korzenie w pierwotnym chrześcijaństwie, zatem nie są w niczym podobne do wyznań chrześcijańskich powstałych przykładowo w czasie reformacji, nie mówiąc o późniejszych sektach wyrastających na glebie kalwinizmu czy luteranizmu.

Tu trzeba by sięgnąć do animozji dzielących Wschód i Zachód Cesarstwa Rzymskiego, których szczytem było stworzenie w 800 r. tzw. Świętego Cesarstwa Rzymskiego pod egidą Karola Wielkiego, władcy Franków. To była schizma polityczna, na której fundamencie dojrzewała schizma kościelna. Jej zarodki nie tkwiły w niewielkich raczej różnicach teologicznych, ale w trwaniu przy tradycji, rzymskiej – apostoła Piotra, i bizantyńskiej – apostoła Andrzeja.

Patriarcha Cyryl IPapież rzymski był właściwie od VI wieku suwerenem w ośrodku cesarstwa, podupadłym politycznie, ale nobilitowanym obecnością następców św. Piotra. Patriarcha Konstantynopola był jednym z pięciu patriarchów a autorytet swój czerpał z tradycji wywodzącej się od św. Andrzeja i z rezydencji w stolicy jedynego (do 800 r.) cesarstwa rzymskiego, jaką był Konstantynopol. Można więc zrozumieć opór przed poddaniem się aktom jurysdykcyjnym biskupa Rzymu. Jednocześnie patriarchowie mogli czuć się o tyle bardziej upośledzeni w stosunku do niego, iż podlegali niekiedy bardzo brutalnej władzy cesarzy. Uznanie jurysdykcyjnego autorytetu Rzymu w niczym nie niwelowało tej sytuacji patriarchów, zmuszonych lub po prostu godzących się na stosowanie kryteriów politycznych w ich stosunku do Zachodu w ogóle, a do papieży Kościoła łacińskiego w szczególności. Już nie wspomnę o IV wyprawie krzyżowej i stworzeniu tzw. Cesarstwa Łacińskiego, co ostatecznie wykopało przepaść między obu Kościołami.

Czy była w tym także wina Rzymu? Należałoby inaczej zapytać: czyja była większa Zachodu, zatem i Rzymu, czy strony przeciwnej? To trudne pytanie. Ale Rzym od winy nie może się wymówić Jedno, co tłumaczyło papieży, to ich zaplątanie się w systemie feudalnym, co jeszcze bardziej oddaliło ich wspólny język z Bizancjum i tamtejszym chrześcijaństwem. Oczywiście, mówiąc o drugorzędności pewnych różnic teologicznych, zwłaszcza sprawy filioque, czyli pochodzenia Ducha św., nie możemy zapominać o zupełnie różnej metodzie uprawiania teologii na Zachodzie. Tam podbudową w średniowieczu stała się filozofia arystotelesowska przyswojona przez św. Alberta Wielkiego i Tomasza z Akwinu, podczas gdy na Wschodzie teologia biblijna, patrystyczna i pneumatologiczna znowu utrudniała wspólny język z zachodnią scholastyką.

Wszystko, o czym tu mówimy, jest oczywiście wielkim skrótem, powiedziałbym więcej, nawet pewnym uproszczeniem, ale bez uwzględnienia tej genezy, nie można serio mówić o stanie dzisiejszego dialogu.

Gest Pawła VI w 1965 r., który unieważnił ekskomunikę rzuconą na Cerulariusza w 1054 r., miał w intencjach papieża oznaczać pojednanie, ale w istocie, był tylko oznajmieniem ze strony papieża nieważności, która zaistniałą od momentu złożenia wtedy na ołtarzu w Hagia Sophia aktu ekskomuniki. Nie ustala schizma jurysdykcyjna, choć możliwa stała się (najczęściej w teorii) interkomunia. Gesty Jana Pawła II w kierunku prawosławia świadczą o gotowości papieża do dialogu, ale, o czym innym mogłyby jeszcze świadczyć? Czy biskup Rzymu może nagle zmienić mandat dany Piotrowi przez Chrystusa, co przecież potwierdza Ewangelia, a także starożytność chrześcijańska, a czemu nie przeczy swoista „autokefalia” kościołów lokalnych w tamtym czasie. Św. Ireneusz (zm. 202 r.) w Adversus Haereses pisze wyraźnie, że Rzym jest odniesieniem dla wszystkich Kościołów w sprawach wiary. Można dyskutować, czy także jurysdykcji, ale z kolei z dzieła tego wynika też, że biskup rzymski rozsądzał także inne sprawy Kościołów.

Krótko mówiąc nad połączeniem prawosławia z katolicyzmem jest nawis historii trudny do przezwyciężenia. Obojętnie jaki papież, a także niezależnie od nastawiania hierarchów, autokefalicznych przecież, Kościołów prawosławnych, ten nawis istnieje, a także przełamanie tradycji po stronie Rzymu faktycznie jest niemożliwe bez naruszenia dogmatu eklezjologicznego. Dla Kościołów prawosławnych jest to ogromnie trudne bez porzucenia określonych opcji, w tym często politycznych. Tak jest z pewnością w przypadku Cerkwi prawosławnej w Rosji, nota bene także podzielonej.

Nie może być, więc mowy o połączeniu Kościołów, a wydaje się, że owocny dialog, to już i tak wiele po tak burzliwej historii. Beatyfikacja Jana Pawła II, moim zdaniem, niczego tu nie zmieni. Oczywiście mówię to z czysto ludzkiego punktu widzenia, bo Boże zamiary są dla nas niedostępne i one mogą zadać kłam takim, jak moja, dywagacjom. Oby tak było, bo schizma rozdzielająca te dwie wspólnoty wiernych jest największym zgorszeniem w chrześcijańskim świecie.

Co innego Kościoły poreformacyjne, które przyjęły całkowicie różną od katolickiej eklezjologię i inaczej pojmują ekonomię zbawienia. Ale prawosławie i katolicyzm to w istocie jedność pod tym względem, której nie mogą zanegować żadne kalkulacje ludzkie. A jednak tak do niej daleko w wymiarze tego ostatniego kroku ku sobie. Myślę, ze Jan Paweł II tej sprawie oręduje. Nam nie wolno pozbywać się nadziei.

Portal ARCANA: Postawa kardynała Karola Wojtyły wobec władz PRLu różniła się od tego podejścia, które reprezentował Prymas Tysiąclecia ks. kard. Stefan Wyszyński; na czym polegały te różnice?

Z. Z.: Wahałbym się czy użyć tu pojęcia „postawa”, bowiem obaj hierarchowie mieli jednakową postawę wobec reżimu narzuconego Polsce po II wojnie światowej i jego zaplecza ideologicznego, którym był marksizm-leninizm, a co zatem idzie materialistyczny obraz świata, w tym także człowieka. Tu tkwi fundamentalna racja negacji takiej ideologii nie tylko katolika, ale każdego człowieka wierzącego w Boga, a ponieważ nie sposób było oddzielić tę ideologię od ustroju politycznego i społecznego, oczywistym była także i negacja wobec niego. Innymi słowy – wobec rzeczywistości, którą reprezentowało ówczesne państwo.

Można mówić o różnicy w taktyce stosowanej wobec tegoż państwa i ta z pewnością zachodziła w przypadku Prymasa i kardynała Wojtyły. Różne środowiska, nie tylko partyjno-rządowe, ale nierzadko także katolickie, usiłowały konstruować dość chwiejną teorię o alternatywności postaw. W tym przypadku alternatywą wobec stanowiska i sposobów jego manifestowania, kard. Wyszyńskiego miała być taktyka kardynała Wojtyły.

Przeciwstawiano zarazem model katolicyzmu ludowego przypisywany kard. Wyszyńskiemu modelowi, nazwijmy to, inteligenckiemu kard. Wojtyły. Na pozór teoria ta miała jakieś punkty zaczepienia, bo z całą pewnością kard. Wojtyła miał inny styl przemawiania niż kard. Wyszyński. Ten ostatni miał świadomość, iż przemawia nie tylko do swych diecezjan, ale do całego narodu, nie wyłączając tej jego części, która z przekonania, albo z konieczności stała poza Kościołem.

Inaczej też były rozłożone akcenty merytoryczne w wystąpieniach obu hierarchów. O ile kard. Wojtyła zwracał się rzeczywiście – przynajmniej bardzo często – do środowisk, z którymi był od młodości w twórczym kontakcie, zatem do inteligencji, zwłaszcza młodej generacji, łącząc teologiczną wykładnię wiary z fundamentem filozoficznym, to kard. Wyszyński swą teologię, bardzo silnie podbudowaną biblijnie, przekładał na dzieje i los narodu. To było w rezultacie wezwanie do trwania i wytrwania we wierze, co równało się zachowaniu tożsamości narodowej i religijnej.

Czy wskazane tu różnice mogą stanowić podstawę do wnioskowania o różnicach postaw, poglądów, czy nawet – ściśle biorąc – taktyk obu Pasterzy? Do pewnego stopnia tak, ale trzeba koniecznie podkreślić, iż w obu przypadkach cel był ten sam. Poza tym insynuacje sugerujące jakąś rywalizację, czy nawet animozje, obcość, nie mają pokrycia. Najlepszy dowód, iż były fabrykowane na czyjś benefis, to fakt, iż po śmierci Prymasa Wyszyńskiego, kiedy kard. Wojtyła zasiadał już na Stolicy Apostolskiej, w jakichś półoficjalnych pisemkach, nawet kolportowanych za granicą (spotkałem takowe w Niemczech w tym czasie) propagowano teorię rozbicia Kościoła w Polsce na warszawski – ludowy, konserwatywny, i krakowski – postępowy.

Inna sprawa, warta tu wzmiankowania, a odnosząca się do owej „taktyki”, to zgoła inne zadania obu Hierarchów. Prymas był w episkopacie wprawdzie primus inter pares, ale w obliczu oblężenia, jakie wówczas przeżywał Kościół domagał się, żeby episkopat mówił jednym głosem. Nie waham się tutaj twierdzić, że był to głos na zewnątrz przez niego artykułowany. Dlatego nie można stawiać na jednej płaszczyźnie z Prymasem żadnego z biskupów, nie wyłączając krakowskiego, który zresztą nigdy przed szereg się nie wysuwał. O sprawy Kościoła w Polsce walczyć musiał jeden hierarcha, mając za sobą solidarny episkopat.

Wiedzieli o tym także komuniści. Gdyby mieli choćby cień nadziei na zwycięstwo zasady divide et impera, z pewnością kard. Wojtyła nie przeżywałby tych trudności w wielu sprawach swego pasterzowania w Krakowie, jakich mu nie szczędzono.

W jaki sposób beatyfikacja Ojca Świętego Jana Pawła II może przyczynić się do odrodzenia w polskim społeczeństwie atmosfery jedności, jaką pamiętamy z dni żałoby po śmierci papieża?

Z. Z.: Trudne pytanie, chyba nikt nie jest w stanie na nie odpowiedzieć. Są jednak ślady już minionych, a przeżywanych przez naród wzruszeń, jakich doznawał on w związku z obecnością, przepowiadaniem i losami Jana Pawła II. Przypomnijmy, choćby dni jego żegnania się ze światem. Oczywiście można tu mówić albo o katolikach, albo o Polakach wyczulonych na wartości płynące z więzi narodowej. To ostatnie nie jest tak oczywiste. Tani i płytki kosmopolityzm wciska się do naszego społeczeństwa ze wszech stron. Przez mniej świadomych swej tożsamości uważany jest za symptom nowoczesności, europejskości i wyzbycie się stereotypów. Ta frazeologia wyłącza na ogół myślenie i dlatego jest tak niebezpieczna. Podejrzewam, że także w przypadku zetknięcia się z takim wzorcem, jak Jan Paweł II może coś podobnego u wielu następować.

Wielu mówi: dla mnie to zbyt wysoka poprzeczka. Ale jakże tu nie być z papieżem, przecież nasz rodak, nasza duma. I z pewnością te uczucia bywały i bywają szczere. Gdyby w momencie takich uniesień trzeźwo zakwestionować ich autentyczność i trwałość, można by spotkać się z oburzeniem. Ono także byłoby szczere i autentyczne, bowiem człowiek w takich razach myśli chwilą, którą akurat przeżywa. Jest to właśnie chwila, zatem coś, co przemija i to jest zupełnie naturalne i zrozumiałe. Inaczej być nie może, bo tak jest skonstruowany człowiek, jego psychika, zdolność percepcji i czas działania tego, co ona ze sobą niesie.

Czy zatem po wielkich przeżyciach nic nie pozostaje, tzn. w ten sposób, że powoduje przemianę w człowieku? Bo nie chodzi o to, żeby trwało napięcie takiej niepowtarzalnej chwili, jak np. towarzyszenie Janowi Pawłowi II w jego agonii. To się zaciera, jak każde przeżycie, ale ta chwila miała w sobie przecież jakieś przesłanie. Ono ma szanse takiego zakodowania w sferze naszego ducha, że może, a nawet powinno generować przemianę. I z pewnością tak jest w wielu przypadkach, ale one są przeważnie niedostępne dla nas będących na zewnątrz. Takie wartości ujawniają się dopiero w postawach, czynach.

W chwili narodzenia się „Solidarności” wzruszenie wielu, nawet stojących na uboczu tych wydarzeń, było tak wielkie, iż jedynym sposobem zadokumentowania swego urialu w przemianach, jakie następowały, była jakaś własna przemiana. Śledziłem wtedy wydarzenia w wąskim środowisku tej czy innej parafii i widziałem ludzi, którzy po 20, 30 latach szli do spowiedzi i odtąd już trwali w łączności sakramentalnej.

To właśnie taka decyzja, owocująca natychmiastową przemianą ducha, jest i może być trwałym owocem silnego przeżycia tej chwili dobra spływającego na człowieka poprzez czyjś przykład, czyjąś świętość. Ona onieśmiela, ale także zachęca, żeby we własnym wnętrzu coś z niej ulokować, tak, żeby przyniosło owoc. Myślę, że takie doznania będą udziałem jednostek, może licznych, nawet bardzo licznych. Kto to wie? Jestem jednak sceptyczny, jeśli ktoś liczy na podobny odbiór i odzew w wymiarze społecznym. Jako naród może wzruszymy się, niejedna łza popłynie, a także niejedno postanowienie. Ale to jest tak, jak z przypowieścią o siewcy. Nie każde ziarno padło na grunt podatny, choć siewca chciał je dobrze posiać. Ta przypowieść pomaga bardzo w prognozowaniu skutków beatyfikacji Jana Pawła II.

Beatyfikacja Jana Pawła II powinna być źródłem naszego optymizmu, bo było przecież i takie ziarno, które padło na grunt urodzajny i przyniosło plon stokrotny.

Portal ARCANA: Ojciec Święty Benedykt XVI publikujący encyklikę „Spe Salvi” czy uwalniający Mszę Trydencką, postrzegany jest jako tradycjonalista. Z drugiej strony mówi się, że beatyfikacja Jana Pawła II oraz, zapowiedziane na październik, spotkanie ekumeniczne w Asyżu, mają świadczyć o trwaniu papieża w modernizmie. Czy te działania istotnie się wykluczają i jak ma się to do nauczania Jego poprzednika?

Z. Z.: Encyklika, o której mowa, zaczyna się od słów spe salvi facti sumus (w nadziei nasze zbawienie) i ogłoszona została 30 listopada 2007 r. Z kolei uwolnienie tzw. mszy trydenckiej nastąpiło na mocy motu proprio Summarum Pontificum dnia 7 lipca 2007 r.

Dodać jednak trzeba, ze nie było to całkowite novum, gdyż pod pewnymi warunkami już Jan Paweł II w 1988 r. dopuścił odprawianie mszy św. według rytu trydenckiego. Dowolność w używaniu rytu trydenckiego nie może świadczyć ani o tradycjonalizmie, ani tym bardziej o modernizmie. Zresztą ostatni termin jest wyjątkowo nieszczęśliwy, bo raz, że budzi skojarzenia nie dla wszystkich wypowiadających się na stronach internetowych jasne i zrozumiałe, a po wtóre termin ten nie przystaje ani do encykliki Spe salvi, ani do beatyfikacji Jana Pawła II, a już w żadnym przypadku do spotkania ekumenicznego planowanego na jesieni w Asyżu.

Msza trydencka to był, przynajmniej początkowo, kamień obrazy dla przeciwników Soboru Watykańskiego II, innymi słowy ludzi z Bractwa św. Piusa X. Oczywiście kontestowali oni sobór, jeśli nie w całości, to w istotnych jego postanowieniach.

O co dziś chodzi, trudno powiedzieć. Jan Paweł II i obecny papież podjęli kroki ku zlikwidowaniu tej grupy będącej poza Kościołem Powszechnym. Tymczasem czytając jeden z komentarzy do wspomnianej wyżej encykliki wywodzący się z tegoż Bractwa, człowiek przeciera oczy, nie wierząc temu co czyta. Pomijając dość banalne chwytanie papieża za słowa, przytoczmy pewne stwierdzenia podsumowujące tę dość przydługa wypowiedź. Czytamy więc: „Encyklika Spe salvi jest symptomatyczna z wielu powodów. Jej aspekt filozoficzny, chociaż bardzo cenny, dowodzi jednak smutnego stanu ducha katolików. Najwyraźniej zdaniem papieża wierni nie są już zdolni słuchać nauki wiary, mogą przyjąć tylko argumenty wynikające z rozumowania. Nie przyjmują więc argumentu z autorytetu, pragnąc poddać wszystko pod osąd własnego rozumu – w ten sposób dokładnie zaprzeczają postępowaniu zgodnemu z wiarą”. I dalej: „najważniejszym mankamentem encykliki jest nieobecność zasadniczych elementów doktryny o odkupieniu. To zjawisko charakterystyczne dla modernizmu, który od wielu dziesięcioleci ogarnia Kościół”. I jeszcze: „Chcąc zachować ten nowy «dogmat» modernista czuje się zmuszony zniekształcić prawdę o Chrystusowym krzyżu. Męka na Kalwarii nie jest już zbawczym aktem, który uwalnia ludzi od długu grzechu i czyni miłymi Bogu. W ścisłym znaczeniu krzyż nie przynosi już odkupienia. Ta koncepcja jest przerażająca. Encyklika Spe salvi dowodzi niestety, że nie jest ona obca Benedyktowi XVI”.

Tego komentować nie można i nie wolno. Po prostu trzeba sięgnąć do tekstu encykliki, żeby się przekonać, jaką techniką przylepia się papieżowi etykietkę modernisty. Z kolei krytyka materialistycznego rozumienia losu człowieka i w ogóle świata – a tej w encyklice nie brakuje – szereguje papieża pośród ludzi zacofanych, to w najlepszym przypadku, bo słyszy się także zdania, iż w takiej doktrynie tkwi też brak poszanowania człowieka. W obliczu tak rozbieżnych sądów, często emocjonalnych, bardzo rozsądnie brzmi zdanie jednego z komentatorów, iż encyklika jest skierowana do katolików, dlatego inni mogą się nią nie przejmować. Można wprawdzie mieć wątpliwość, czy papież nie miał na myśli także tych „szukających”, po dawnemu prozelitów, ale to już wniosek sięgający poza treść encykliki.

Nie wiem czy Jan Paweł II podjąłby w taki sam, jak obecny papież, temat zbawienia, ale nie wydaje się, żeby mogły tu zajść istotne różnice. Z pewnością werbalne, bo obaj następcy Świętego Piotra pod tym względem się różnią, ale obaj wbrew temu, co czytaliśmy w wypowiedzi wyżej cytowanej, są prawowiernymi katolikami. Zatem dywagacje w rodzaju: papież-modernista lub papież-tradycjonalista są trochę młóceniem słomy. Papież nie może odwrócić się od świata, w którym żyje, bo pasterz ma obowiązek być z owczarnią, także tą bardziej niesforną częścią. Z drugiej strony, kto ma większy niż on obowiązek strzeżenia tradycji? Przecież Kościół całą swą historią i istnieniem ją wyraża.

 

Rozmawiał Łukasz Wiater

 

Ks. Prof. Zygmunt Zieliński – emerytowany wykładowca Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, specjalista w zakresie historii papiestwa, dawniej członek komisji Polskiej Akademii Nauk; Prezydium Polskiej Akademii Nauk; Komitetu Badań nad Migracjami Ludności i Polonią. Autor setek artykułów i kilkudziesięciu książek, głównie z zakresu historii Kościoła. Obecnie wykłada w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Chełmie.


Ostatnie wiadomości z tego działu

Głos starego wyborcy z myślą o młodszych

Prof. Nowak: Pracujmy nad tym, by zwolenników niepodległości przybywało

Prof. Nowak podsumowuje 2017 rok: właściciele III RP nareszcie odsuwani od władzy

prof. Nowak: Przypomnienie samego 1918 roku nie wystarcza, by zrozumieć czym jest niepodległość

Komentarze (0)
Twój nick:
Kod z obrazka:



Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy. Wszystkie opinie są własnością piszących. Ponadto redakcja zastrzega sobie prawo do kasowania komentarzy wulgarnych lub nawołujących do nienawiści.

Wyszukiwarka

Reklama

Facebook


Wszystkie teksty zamieszczone na stronie są własnością Portalu ARCANA lub też autorów, którzy podpisani są pod artykułem.
Redakcja Portalu ARCANA zgadza się na przedruk zamieszczonych materiałów tylko pod warunkiem zamieszczenia informacji o źródle.
Nowa odsłona Portalu ARCANA powstała dzięki wsparciu Fundacji Banku Zachodniego WBK.